Felieton nr 167
Szanowni Państwo!
Chociaż liczenie głosów w Stanach Zjednoczonych jeszcze w niektórych okręgach trwa, to potwierdza się to, co napisałem tuż po wyborach – Amerykanie pogonili swoich radykałów. Mam nadzieję, że to samo zrobią już za rok Polacy.
Trump nie chce zejść ze sceny
Chociaż 8 listopada w USA wybierano nie prezydenta, ale wszystkich kongresmanów, 1/3 senatorów, 36 gubernatorów oraz setki urzędników na poziomie stanowym i lokalnym, to jedną z głównych ról w całej kampanii odgrywali właśnie prezydenci – byli oraz obecny. Joe Biden wspólnie z Barackiem Obamą zachęcali do głosowania na Partię Demokratyczną, a Donald Trump toczył boje w Partii Republikańskiej.
Tu kilka słów wyjaśnienia dla osób, które amerykańskiej polityki nie śledzą bardzo dokładnie. Zwykle po odsłużeniu dwóch kadencji w Białym Domu, a tym bardziej po przegranych staraniach o reelekcję, byli amerykańscy prezydenci udają się na polityczną emeryturę – otwierają bibliotekę swojego imienia, piszą autobiografie, zakładają fundacje, promują zbożne cele, a raz na jakiś czas włączają się w kampanię na rzecz kandydatów swojej partii, tak jak teraz Barack Obama.
Donald Trump jest wyjątkiem – mimo przegranej w listopadzie 2020 roku nawet nie pomyślał o emeryturze. Przez dwa lata kłamał, że wybory zostały mu „ukradzione”. I był w tym przekonujący. 6 stycznia 2021 roku tłum jego zwolenników roku próbował wedrzeć się do Kapitolu, żeby przemocą przerwać proces zatwierdzania wyników wyborów. A sondaże pokazują, że dziś nawet 60-70 procent wyborców Partii Republikańskiej wierzy w kłamstwo Trumpa.
Partyjni koledzy byłego prezydenta po bezprecedensowym ataku na Kapitol próbowali się od niego odcinać. Ale kiedy okazało się, że nie ma zamiaru ustąpić, a najbardziej radykalni wyborcy prawicy idą za nim, ogromna większość Republikanów nabrała wody w usta. I teraz zostali za to ukarani. Jak do tego doszło?
Słabi kandydaci
Trump mocno zaangażował się już w prawybory, czyli wybory wewnątrzpartyjne wyłaniające kandydatów na kongresmanów, senatorów itd. Promował w nich swoich ludzi, którzy otwarcie powielali jego kłamstwo o sfałszowanych wyborach i obiecywali, że zrobią wszystko, aby kolejne wybory były „uczciwe”. Innymi słowy wyrażali gotowość do takiego manipulowania wynikami, żeby Trump wygrał. Niektórzy otwarcie mówili, że gdyby w 2020 roku zajmowali odpowiednie urzędy stanowe, to Trump byłby dziś prezydentem.
Tu konieczne jest kolejne wyjaśnienie. Wybory w USA są organizowane właśnie przez stany. Każdy stan ma nieco inne reguły, np. dotyczące terminów głosowania, dopuszczalności głosów korespondencyjnych, inne zasady weryfikacji tożsamości i zatwierdzania wyników. A zatem przejęcie kluczowych urzędów w kilku istotnych stanach przez ludzi gotowych dla Trumpa zrobić wszystko stwarzało realne zagrożenie, że po kolejnych wyborach dojdzie do – tym razem realnych – fałszerstw.
Były prezydent okazał się skuteczny w promowaniu takich ludzi. Wspierani przez niego kandydaci uzyskali nominacje m.in. w wyborach gubernatorskich w ważnych stanach (Arizona, Pensylwania, New Hampshire, Michigan, Wisconsin) oraz wyborach senackich. Pisząc o stanach „ważnych” mam na myśli takie, gdzie głosy zwykle rozkładają się niemal równo pomiędzy obie partie, a zatem to właśnie w nich toczy się prawdziwa walka o zwycięstwo. Krótko mówiąc, gdyby kandydaci Trumpa odnieśli sukces w wyborach powszechnych, to po pierwsze zdobyłby on ogromne wpływy w partii, a po drugie mógłby wykorzystać te wpływy właśnie do podważania wyników wyborów prezydenckich w 2024 roku, jeśliby te wybory przegrał.
Było więc niebezpiecznie. Tym bardziej, że okoliczności wskazywały na wielki sukces Partii Republikańskiej. Dlaczego? Po pierwsze, wybory w połowie kadencji to pierwsza okazja do wyrażenia niezadowolenia z prezydenta i Amerykanie zwykle chętnie z tej okazji korzystają. Partie prezydenckie tradycyjnie tracą wówczas wielu kongresmanów i senatorów. W 2018 roku Republikanie po dwóch latach prezydentury Trumpa stracili 41 miejsc w liczącej 435 miejsc Izbie Reprezentantów. W 2010 roku, po dwóch latach prezydentury Obamy, Demokraci stracili 63 miejsca! Taki sam los spotykał wielu prezydentów. Po drugie, w sondażach większość badanych mówiła, że najważniejszą kwestią w tych wyborach jest dla nich stan gospodarki, a ten oceniali źle. Najwyższa od czterech dekad inflacja oraz rosnąca w dużych miastach przestępczość także nie wróżyły dobrze Bidenowi. Po trzecie, chociaż notowania obecnego prezydenta nie odbiegają specjalnie od notowań Trumpa, Billa Clintona czy George’a Busha Seniora na analogicznym etapie prezydentury, to nie ma się co czarować, nie są to wyniki dobre – mniej więcej 40-41 procent ankietowanych pozytywnie ocenia jego urzędowanie.
A jednak, mimo sprzyjających okoliczności, Republikanie nie odnieśli sukcesu, jakiego się spodziewali. Dlaczego? Wielu obwinia Donalda Trumpa. I mają sporo racji.
Kandydaci wskazani przez byłego prezydenta byli nie tylko radykalni, ale po prostu słabi. W Pensylwanii popierał w wyścigu senackim dr. Mehmeta Oza, telewizyjnego lekarza-celebrytę, który większość życia nawet nie mieszkał w tym stanie! Wcześniej to miejsce w senacie zajmował ustępujący Republikanin, a kandydat Demokratów na samym początku kampanii dostał poważnego udaru i przez kilka miesięcy nie mógł normalnie spotykać się z wyborcami. A mimo to Republikanie przegrali. W Georgii Trump poparł byłego futbolistę, który o polityce nie ma pojęcia, a w czasie kampanii raz po raz wychodziły na jaw skandale obyczajowe. W tym stanie odbędzie się druga tura wyborów, ale wielu analityków twierdzi, że gdyby kandydat był lepszy, Republikanie już cieszyliby się ze zwycięstwa Na wielu przykładach można pokazywać, że kandydaci radykalnej prawicy, blisko związani z Trumpem uzyskiwali gorsze wyniki niż ci bardziej umiarkowani, którzy woleli trzymać się od byłego prezydenta dalej.
Dlatego coraz więcej członków partii zaczyna głośno mówić to, co większość wiedziała od dawna: wbrew twierdzeniom Trumpa, nie tylko nie jest on urodzonym zwycięzcą, ale prowadzi partię od klęski do klęski. Owszem, zdobył prezydenturę, ale uzyskał o kilka milionów mniej głosów niż Hillary Clinton i wyłącznie dzięki specyfice amerykańskiego systemu wyborczego został zwycięzcą. A potem było już tylko gorzej – w 2018 roku Republikanie stracili większość w Izbie Reprezentantów, w 2020 r. prezydenturę i większość w Senacie, a teraz znów nie spełnili wielkich oczekiwań. I to nie tylko w wyścigu do Kongresu. W wyborach do legislatur stanowych nie udało im się odbić żadnego stanowego senatu czy izby reprezentantów, a kilka stracili.
Radykalizm Trumpa oraz jego ludzi zmobilizował Demokratów i zniechęcił do Partii Republikańskiej część wyborców niezależnych. Jednocześnie były prezydent nie potrafił wystarczająco zmobilizować swojej bazy, aby zniwelować te straty.
„Trump to przegryw” (ang. loser) mówią coraz częściej nawet jego byli zwolennicy. Nie wiemy, czy były prezydent straci wpływy w partii. Zanosiło się już na to kilka razy w przeszłości, jednak zawsze pacyfikował przeciwników. Ale jedno jest pewne – nawet jeśli w partii wygra, to wśród wyborców przegrał. Amerykanie mieli dość polityki sprowadzającej się do kłamstw, wyzwisk, straszenia, podważania reguł demokracji i użalania się nad sobą. Kaczyński idzie dokładnie tą samą drogą co Trump.
Oby polscy wyborcy poszli śladem amerykańskich.