CZCIONKA
KONTRAST

Amerykanie szanują tylko tych, którzy szanują siebie. O amerykańskich bazach wojskowych w Polsce.

Tagi:
Share this...
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter

Felieton 39

Szanowni Państwo!

 

15 sierpnia Polska i Stany Zjednoczone podpisały umowę o „wzmocnionej współpracy wojskowej”. Minister Błaszczak, rząd i prezydent Duda ogłosili spektakularny sukces. 17 sierpnia opublikowano tekst umowy. Zajrzyjmy więc do środka.

 

Kilka dni przed wizytą w Polsce amerykańskiego sekretarza obrony Mike’a Pompeo i podpisaniem dokumentu, w mediach (m.in. w Onecie) pojawiły się publikacje wymieniające – wówczas na podstawie nieoficjalnych informacji – jego najbardziej kontrowersyjne punkty.

 

Pierwszym z nich jest wyłączenie amerykańskich żołnierzy spod polskiej jurysdykcji prawnej. Taki zapis oznaczałby, że po popełnieniu zwykłego przestępstwa – spowodowanie wypadku, kradzieży, rozboju – żołnierze, członkowie personelu lub członkowie ich rodzin nie odpowiadaliby w Polsce.

 

Mariusz Błaszczak nazwał te doniesienia „fake newsami”, a w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej, już po podpisaniu umowy przekonywał, że „Polska w każdym przypadku, który uzna za szczególnie ważny, będzie sprawować jurysdykcję karną nad personelem sił zbrojnych USA. Jedyne odstępstwo dotyczy czynów lub zaniechań popełnionych w ramach wykonywania obowiązków służbowych”. A co zapisano w umowie?

 

Czytamy w niej, że „Rzeczpospolita Polska, na wniosek Stanów Zjednoczonych i w celu realizacji zobowiązania o wzajemnej obronie, niniejszym korzysta ze swojego suwerennego prawa i z r z e k a  s i ę pierwszeństwa Rzeczypospolitej Polskiej w sprawowaniu jurysdykcji karnej, stosownie do Artykułu VII ustęp 3 litera (c) umowy NATO SOFA”. O co chodzi?

 

Umowa NATO SOFA to umowa dotycząca statusu obcych sił zbrojnych na terenie kraju przyjmującego (ang. Status of Forces Agreement). Artykuł, do którego nas tu odsyłają, dotyczy właśnie odpowiedzialności karnej żołnierzy i personelu kraju wysyłającego swoje siły zbrojne. Czytamy w nim, że państwo wysyłające (w tym wypadku USA) sprawuje jurysdykcję, jeśli przestępstwo dotyczy wyłącznie jego własności, bezpieczeństwa czy personelu. A także wówczas, gdy doszło do niego w trakcie wykonywania obowiązków służbowych. W przypadku innych przestępstw jurysdykcję sprawuje państwo przyjmujące (czyli Polska), ale może się tego prawa zrzec. I Polska właśnie się go zrzeka.

 

Dalej czytamy, co prawda, że „w przypadkach o szczególnym znaczeniu dla Rzeczypospolitej Polskiej, władze Rzeczypospolitej Polskiej mogą wycofać to zrzeczenie poprzez wystosowanie do właściwych władz wojskowych USA pisemnego oświadczenia (…)”. Ale, przypomnijmy, ta próba odzyskania jurysdykcji nic nie da, jeśli przestępstwo zostało popełnione w ramach „wykonywania obowiązków służbowych”, bo w takim wypadku pierwszeństwo przysługuje Amerykanom. Kluczowe jest więc pytanie, kto i jak definiuje obowiązki służbowe? Okazuje się, że to prawo przysługuje wyłącznie stronie amerykańskiej. W Artykule 15 umowy czytamy, że „zaświadczenie wydane przez odpowiednie władze wojskowe Stanów Zjednoczonych stwierdzające, że działanie lub zaniechanie, które mogło spowodować domniemane przestępstwo, nastąpiło w ramach wykonywania obowiązków służbowych, stanowi rozstrzygający dowód tego faktu”.

 

Owszem, strona polska może takie zaświadczenie oprotestować, ale w umowie nie ma żadnego mechanizmu, który mógłby decyzję Amerykanów podważyć. W razie sporu możliwe są jedynie „konsultacje”. Analogiczne rozwiązanie obejmuje roszczenia cywilne.

 

***

 

Kolejna kontrowersja dotyczyła „eksterytorialności” amerykańskich baz, czyli pytania o to, czy polskie władze będą miały kontrolę nad terenami oddanymi w użytkowanie Amerykanom. Błaszczak w rozmowie z PAP twierdził, że „umowa nie przewiduje żadnej eksterytorialności obiektów ani terenów, które będą użytkowane przez siły zbrojne USA”.

 

„Przedstawiciele polskich służb i straży będą mieli dostęp do obiektów współużytkowanych lub wyłącznie użytkowanych przez wojska USA, niezależnie od tego, czy za kontrolę dostępu do części obiektów odpowiadać będą Amerykanie, czy Polacy”, przekonywał. I dodawał, że „są to te same zasady, które dotyczą bazy w Redzikowie, określone w 2008 roku”. W tamtej umowie, którą podpisywałem wspólnie z amerykańską sekretarz stanu Condoleezzą Rice ustalono, że „Dowódca Polski oraz upoważniony przez niego lub nią przedstawiciel mają prawo dostępu do całego obszaru Bazy”. Analogicznych zapisów w tej umowie się nie doszukałem.

 

A zatem, co do zapewnień Błaszczaka można mieć wątpliwości. W Artykule 3 umowy (pkt. 3) czytamy, że „Rzeczpospolita Polska upoważnia siły zbrojne USA do prowadzenia kontroli dostępu do uzgodnionych obiektów i terenów, lub ich części, które zostały przekazane siłom zbrojnym USA do wyłącznego użytkowania”. W punkcie poprzednim z kolei zapisano, że „siły zbrojne USA, wykonawcy kontraktowi USA, pracownicy wykonawców kontraktowych USA, lokalni pracownicy cywilni sił zbrojnych USA, członkowie rodzin oraz pojazdy, jednostki pływające i statki powietrzne używane przez siły zbrojne USA lub na ich rzecz, są uprawnione do  n i e z a k ł ó c o n e g o  dostępu do uzgodnionych obiektów i terenów oraz korzystania z nich”.

 

Co więcej, w przypadku ćwiczeń lub „innych działań” (jakich – nie wiadomo), prowadzonych poza ustalonymi obiektami, polskie władze biorą na siebie obowiązek zapewnienia Amerykanom dostępu do nieruchomości i obiektów, będących własnością Skarbu Państwa (w tym dróg, portów, linii kolejowych, dróg wodnych i lotnisk), nieruchomości i obiektów, będących własnością samorządów terytorialnych, a nawet „prywatnych nieruchomości gruntowych oraz obiektów”. Wszystkie koszty z tym związane ponosi strona polska.

 

Poza tym, fakt, że przedstawiciele strony polskiej zostaną wpuszczeni na dany teren, nie znaczy, że będzie miała nad nimi kontrolę. Błaszczak zapewniał, że Polska w żadnych stopniu nie rezygnuje ze swojej suwerenności. Jeśli suwerenność rozumieć jako możliwość ustanawiania i egzekwowania prawa na terytorium naszego kraju, to muszę Błaszczaka zmartwić – z suwerenności zrezygnowaliśmy. W jednym z punktów (Art 3., pkt. 6) umowy czytamy bowiem wyraźnie, że: „Siły zbrojne USA oraz wykonawcy kontraktowi mogą wykonywać roboty budowlane oraz dokonywać zmian i ulepszeń w uzgodnionych obiektach i terenach, w celu realizacji działań i celów wymienionych w niniejszym Artykule”. A dalej wyraźnie zapisano, że „prawo Rzeczypospolitej Polskiej w zakresie planowania przestrzennego, robót budowlanych, jak również innych działań związanych z umożliwieniem prowadzenia robót budowlanych, nie ma zastosowania do działań podejmowanych przez lub na rzecz sił zbrojnych USA”!

 

Przy tej okazji zwracam uwagę na inny punkt (Art. 35, pkt. 5), który powinien zainteresować zwłaszcza lewicę i w którym mowa, że „lokalni pracownicy cywilni” zatrudniani przez stronę amerykańską „na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej nie mają prawa do strajku”. I chociaż poziom ochrony pracownika powinien być nie mniejszy niż zapewnia polskie prawo pracy, to jednak zaraz pojawia się zastrzeżenie, że jest tak wyłącznie wówczas, jeśli polskie przepisy „pozostają niesprzeczne z niniejszą Umową lub wojskowymi wymaganiami sił zbrojnych USA”.

 

***

 

Wreszcie – kolejna kontrowersyjna kwestia opisywana przez media, dotyczyła kosztów podpisanej umowy. Minister Błaszczak szacował je na około 500 milionów złotych rocznie, ale ta suma nie uwzględnia kosztów budowy i remontu infrastruktury, które Polska wzięła na siebie. Do umowy załączono listę ponad 100 projektów, które mamy zrealizować, niekiedy dużych (jak terminale pasażerskie na lotnisku w Katowicach i Krakowie czy budowa pasa startowego na lotnisku w Krakowie). O jakich sumach mówimy? Tego umowa nie określa.

 

Czy polskie firmy skorzystają na zamówieniach związanych z tymi projektami? Nie jest to, niestety, takie pewne. W umowie czytamy, co prawda, że „Polskie materiały i usługi są wykorzystywane w największym możliwym zakresie w projektach IZPP (infrastruktury zapewnianej przez Polskę), ale „pod warunkiem, że spełniają odpowiednie standardy USA”.  A te mogą się wiązać na przykład z posiadaniem amerykańskich certyfikatów dopuszczenia do bezpieczeństwa przemysłowego i osobowego, co może dla naszych firm być warunkiem zaporowym.

 

Co więcej, w Aneksie B czytamy, że możliwe, iż strona polska będzie musiała płacić za logistykę i projekty infrastrukturalne, zamiast zlecać ich wykonanie. Zapisano w nim, że co do zasady, wkład Polski ma być wkładem rzeczowym, ale w niektórych przypadkach może to być wkład pieniężny, przekazywany Amerykanom w dolarach. Dotyczy to, między innymi, takich kategorii jak „opracowanie pakietów kryteriów projektowych, nadzór projektowy, nadzór nad realizacją budowy oraz w wyjątkowych przypadkach opisanych w niniejszym ustępie”.  Co to takiego te „wyjątkowe przypadki”? Przytaczam fragment umowy w całości:

 

„Strony wspólnie uznają, że wyjątkowe przypadki dotyczą sytuacji, gdy w konsultacji między organami wykonawczymi: (a) amerykański organ wykonawczy ustali, że procedury dotyczące wkładu rzeczowego nie spełniają wymagań sił zbrojnych USA w sytuacji, gdy ze względu na wymagania bezpieczeństwa wykonawcą musi być firma amerykańska lub gdy zamówienie musi być udzielone i wdrożone przez USA; (b) amerykański organ wykonawczy ustali, że usunięcie wskazanych niedoskonałości w projekcie lub budowie nie zostało zainicjowane w terminie trzydziestu (30) dni od ich wstępnego zgłoszenia polskiemu organowi wykonawczemu przez amerykański organ wykonawczy; oraz (c) organy wykonawcze wspólnie ustalą, że takie rozwiązanie jest bardziej praktyczne lub korzystne ekonomicznie”.

 

Widzimy więc, że w dwóch na trzy z przypadków o tym, czy mamy do czynienia z sytuacją nadzwyczajną, decydują Amerykanie, a dla uzasadnienia swojej decyzji mogą się posługiwać bardzo ogólnymi kategoriami „bezpieczeństwa”. Z kolei podpunkt trzeci jest na tyle ogólny, że można pod niego „podciągnąć” absolutnie dowolną sytuację, wystarczy bowiem, że strony uznają wkład pieniężny za „bardziej praktyczny lub korzystny ekonomicznie”.

Minister obrony, po podpisaniu umowy, a jeszcze przed publicznym ujawnieniem jej treści, zapewniał też, że wszystkie inwestycje mogą służyć także polskiemu wojsku. Ale – jak zauważał Marek Świerczyński z „Polityki Insight” – tak będzie „tylko wtedy, gdy Polska będzie używać takiego samego sprzętu i uzbrojenia, bo przecież pod kątem tych standardów projektowane będą budynki i obiekty”.

I faktycznie umowa jasno wskazuje, że wszystkie inwestycje realizowane przez Polskę „w ramach wkładu rzeczowego powinny spełniać standardy i wymagania USA, w tym wymagania operacyjne USA”, a „amerykański organ wykonawczy zatwierdza wszystkie projekty budowlane i dokonywane w nich zmiany, w tym końcowy projekt, w celu zapewnienia, że wszystkie wymagania Stanów Zjednoczonych, w tym wymagania operacyjne USA, są spełnione”. Z kolei w wymienionych już wcześniej, bardzo ogólnych „wyjątkowych przypadkach” może być tak, że „amerykański organ wykonawczy odpowiada także za całość projektowania i realizację inwestycji IZPP (infrastruktura zapewniana przez Polskę)”. Podobne warunki dotyczą też wsparcia logistycznego, którego zapewnienie również leży po stronie polskiej.

To wszystko może oznaczać, że inwestycje, na które sami wyłożymy miliardy złotych uzależnią nas od zakupu amerykańskiego sprzętu wojskowego, co jeszcze bardziej osłabi naszą pozycję negocjacyjną przy okazji kolejnych rozmów dotyczących modernizacji polskiej armii. Może też ograniczyć nasze zdolności brania udziału w europejskich projektach badawczych i produkcyjnych.

Wreszcie, warto zwrócić uwagę na inną kategorię kosztów, o której – o ile mi wiadomo – minister Błaszczak nie wspominał, czyli wszelkiego rodzaju zwolnienia i ulgi podatkowe. Dotyczą one nie tylko zwolnienia z podatku VAT i podatków akcyzowych na towary importowane przez siły zbrojne USA, ale także towary i usługi nabywane na miejscu. Zwolnienie dotyczy również zakupów dokonywanych przez członków sił zbrojnych, personelu medycznego i członków rodzin dla celów osobistych.

Stosowny Artykuł (Art. 20, pkt. 7) mówi, że „członkowie sił zbrojnych lub personelu cywilnego lub członkowie rodzin nie podlegają opodatkowaniu, nie uiszczają opłat, opłat licencyjnych ani podobnych lub takich, które je zastąpią, w tym podatku VAT, na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej z tytułu zakupu, własności, posiadania, przeniesienia między sobą, lub w związku ze śmiercią, własności mienia ruchomego wwiezionego na terytorium Rzeczypospolitej Polskiej lub tam nabytego do ich użytku osobistego”. Takie osoby są też zwolnione z opłat za użytkowanie samochodów dla celów osobistych, a nawet z… abonamentu radiowo-telewizyjnego. Ten ostatni rabat akurat rozumiem, bo gdyby kazać Amerykanom płacić za telewizję Jacka Kurskiego, to istotnie mogłoby doprowadzić do zerwania negocjacji.

Polskie firmy niekoniecznie zarobią też na obsłudze działania baz wojskowych, ponieważ, zgodnie z umową, strona amerykańska może do wszystkich usług zatrudnić firmy amerykańskie. Jak czytamy w Artykule 24. umowy „siły zbrojne USA mogą w obrębie uzgodnionych obiektów i terenów zakładać, utrzymywać i prowadzić wojskową usługową działalność wspierającą, wyłącznie do użytku członków sił zbrojnych, członków personelu cywilnego, członków rodzin oraz takiego innego uprawnionego personelu, jaki zostanie wspólnie określony”. Co to takiego „wojskowa działalność wspierająca”? To kategoria bardzo szeroka, bo obejmuje „punkty sprzedaży, takie jak wojskowe punkty usługowe i sklepy z żywnością, działalność finansową, mesy, ośrodki socjalne i edukacyjne oraz usługowe tereny rekreacyjne”. Co więcej, jako że taką działalność uznaje się za „integralną część sił zbrojnych USA”, to przysługują jej wszelkie zwolnienia podatkowe i celne, o jakich wspominaliśmy wcześniej.

W umowie kilkakrotnie pojawiają się wezwania, by strona amerykańska korzystała z usług polskich kontrahentów w możliwie szerokim stopniu, ale konkretnych sum czy zakresu prac nie precyzuje. Poza tym jeden z artykułów (Art. 33, pkt. 1) stwierdza, że „siły zbrojne USA mogą zaopatrywać się z dowolnie wybranych źródeł. Takie zaopatrywanie będzie odbywać się zgodnie z prawami i przepisami USA”.

***

Bardzo ważny jest także fakt, że ta umowa zastępuje wszystkie poprzednie umowy regulujące obecność wojsk amerykańskich na naszym terenie, co jest wyraźnie wyłożone w zapisach końcowych. A zatem jej zapisy regulują status wszystkich amerykańskich sił zbrojnych na terenie RP.

W tej sytuacji zalecam polskim władzom, by wstrzymać się z jej ratyfikacją do czasu rozstrzygnięcia wyborów w USA. Nie można bowiem wykluczyć, że Polska przyjmie na siebie wszystkie zawarte w umowie zobowiązania, a większej liczby amerykańskich żołnierzy nad Wisłą nie zobaczymy. Niestety, tak może być nie tylko wówczas, gdy zwycięży Joe Biden i zmieni amerykańską politykę zagraniczną, ale także wówczas, gdy reelekcję uzyska Donald Trump i po prostu zmieni zdanie. Umowa nie nakłada bowiem na Stany Zjednoczone żadnych konkretnych zobowiązań dotyczących liczebności żołnierzy.

***

Od dawna powtarzam politykom PiS, że Amerykanie szanują tylko tych partnerów, którzy szanują siebie. Niestety, powtarzam bezskutecznie.

Share this...
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter
Tagi: