Felieton nr 20
Szanowni Państwo,
Donald Trump podjął decyzję o wycofaniu ponad 9 tysięcy amerykańskich żołnierzy z Niemiec. Być może część z wycofywanych żołnierzy trafi do Polski. Ale jeśli ktoś uważa, że na całej sprawie Polska zyska, to się myli. Oto dlaczego.
Po pierwsze, niewiele wskazuje na to, że decyzja Donalda Trumpa jest elementem szerszej strategii. „Moim zdaniem to kolosalny błąd”, mówił były dowódca wojsk amerykańskich w Europie generał Ben Hodges w rozmowie z portalem Politico. Dodawał też, że decyzja prezydenta to „czysta polityka”, a jej głównym beneficjentem będzie Rosja, która „nie zrobiła nic, by zasłużyć sobie na taki prezent”.
Zgoda, choć i polityczny sens tej decyzji jest bardzo wątpliwy. Jak pokazują badania opinii publicznej w USA i Niemczech z 2019 roku, to Amerykanie przywiązują do obecności swoich wojsk w Niemczech większą wagę niż sami Niemcy. Aż 85 procent Amerykanów ankietowanych przez PEW Research Center uznało wówczas, że bazy w Niemczech są ważne dla bezpieczeństwa ich kraju, a tylko 13 procent było odmiennego zdania. W przypadku analogicznego pytania zadanego Niemcom otrzymano 56 procent odpowiedzi twierdzących i aż 45 procent negatywnych.
Co więcej, kiedy popularność amerykańskiego prezydenta na świecie dołuje – w 2018 roku zaufanie do Trumpa deklarowało 10 procent Niemców! – jego spór z panią kanclerz prędzej przysporzy Merkel zwolenników niż jej zaszkodzi.
Po drugie, jeśli faktycznie Trump tak ważną decyzję podjął bez uprzedzenia Niemców, kierownictwa NATO, ani nawet swojego Departamentu Stanu, jest to kolejny dowód jak nieobliczalna i nieprzewidywalna jest polityka zagraniczna w wykonaniu tej administracji. Tym bardziej, jeśli potwierdzą się doniesienia medialne, że prezydent zdecydował o wycofaniu żołnierzy po tym, jak kanclerz Angela Merkel – powołując się na ryzyko wynikające z epidemii – odmówiła przyjazdu na szczyt grupy G-7 organizowany w Waszyngtonie.
Pandemia mogła być oczywiście tylko wygodnym wytłumaczeniem dla Merkel, która w rzeczywistości obawiała się, że amerykański prezydent wykorzysta szczyt G-7 przede wszystkim do autopromocji i ogłoszenia końca epidemii. To tym bardziej prawdopodobne, że poziom aprobaty dla Trumpa w samych Stanach Zjednoczonych spadł w ostatnim czasie do zaledwie 40 procent. A jego główny konkurent w wyborach prezydenckich, Joe Biden, notuje nawet 14 punktów procentowych przewagi w bezpośrednim starciu.
Powody tego spadku są oczywiste: poważne skutki zdrowotne i gospodarcze epidemii, ale także reakcja prezydenta na protesty po zabójstwie George’a Floyda. Zamiast tonować nastroje, Trump straszył wysłaniem wojska na ulice, nawet wbrew woli lokalnych władz w poszczególnych stanach.
***
Obawy Merkel, że Trump mógłby wykorzystać szczyt do poprawy swoich notowań, nie są bezpodstawne. Zaledwie kilka dni po jej odmowie, prezydent zdecydował o siłowym rozpędzeniu pokojowych demonstracji pod Białym Domem tylko po to, by przejść pod jeden z okolicznych kościołów i zrobić sobie zdjęcie. Tę decyzję skrytykował nawet – do tej pory powściągliwy w słowach – generał James Mattis, były sekretarz obrony w administracji Trumpa.
Kanclerz mogła się również obawiać ze strony Trumpa przypuszczenia jakiegoś ataku na Chiny. Przypomnijmy, że po ostatnim, wirtualnym spotkaniu grupy G-7 nie wydano wspólnego oświadczenia, ponieważ amerykański sekretarz stanu nalegał, by zamiast nazwy „COVID-19” posłużyć się określeniem „chiński wirus”. Tymczasem Niemcy, które 1 lipca zaczynają półroczne przewodnictwo w Unii Europejskiej, wolałyby aby Europa w konflikcie chińsko-amerykańskim nie stała się zakładnikiem żadnej ze stron.
Po trzecie, chociaż niewykluczone, że Trump podjął decyzję o wycofaniu wojsk z Niemiec pod wpływem impulsu, to jest ona kolejnym przejawem osłabienia relacji z Europą w ogóle, a Niemcami w szczególności.
Trudno to sobie wyobrazić, ale obecna administracja nie wskazała swojego ambasadora przy Unii Europejskiej aż do czerwca 2018 roku, czyli niemal 1,5 roku po inauguracji Donalda Trumpa. A dziś… znów go nie ma. Po tym jak ze stanowiskiem w lutym tego roku pożegnał się Gordon Sondland, pełniącym obowiązki jest amerykański ambasador w Belgii Ronald Gidwitz. Obaj panowie – Sondland i Gidwitz – to, nawiasem mówiąc, przede wszystkim biznesmeni bez specjalnego doświadczenia w dyplomacji.
Jakby tego było mało, od 1 czerwca Stany Zjednoczone nie mają też ambasadora w Berlinie po tym jak ze stanowiska zrezygnował Richard Grenell. I nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miało się to zmienić.
Po czwarte wreszcie, jak do tej pory mimo wielu przyjaznych – by nie powiedzieć uległych – gestów polskich władz pod adresem prezydenta Trumpa decyzja o stałej obecności amerykańskich żołnierzy w Polsce jeszcze nie zapadła. Także ich liczba pozostaje niezmienna i oscyluje w granicach 5 tysięcy.
Powinniśmy też pamiętać, że wycofanie prawie 10 tysięcy żołnierzy z Niemiec, czyli kraju, w którym stacjonują od dekad, nie odbywa się z dnia na dzień. Tym bardziej, że decyzja nie dotyczy wyłącznie żołnierzy, ale także personelu zatrudnionego do ich obsługi – w tym wypadku to dodatkowo 20 tysięcy ludzi. Wciąż nie mamy więc pewności, że polecenie prezydenta zostanie zrealizowane zgodnie z planem we wrześniu. A jeśli Trump przegra listopadową walkę o reelekcję, może zostać po prostu zarzucone.
Co więcej, polskie władze nie mogą zapominać, że bez zaplecza logistycznego zbudowanego przez te wszystkie dekady w Niemczech, amerykańskie wojsko nie będzie zdolne do prowadzenia żadnych poważnych działań na terytorium naszym czy naszych wschodnich sąsiadów. Innymi słowy, bez zgody i wsparcia Niemiec zdolności bojowe amerykańskich wojsk na naszym terytorium drastycznie spadną – nawet jeśli nad Wisłę trafi dodatkowy tysiąc czy dwa tysiące żołnierzy.
Dlatego zamiast cieszyć się z tarć w relacjach Waszyngtonu z Berlinem powinniśmy jednocześnie dbać o dobre stosunki z obiema głównymi siłami politycznymi w USA i wspierać wzmocnienie europejskiego potencjału obronnego. Bo niezależnie od tego, jak bardzo chcielibyśmy zbliżyć się do Amerykanów, Polska pozostaje państwem europejskim. Z Niemcami jako sąsiadem i głównym partnerem gospodarczym