Felieton 63
Szanowni Państwo!
Trzy tygodnie bez jednego dnia. Tyle minęło od dnia wyborów na prezydenta USA do dnia, w którym rozpoczął się formalny proces przekazywania władzy zwycięzcy, Joe Bidenowi. Biden przedstawił swoich nominatów na najwyższe stanowiska w państwie i zapowiedział, że „Ameryka wróciła” do światowej polityki. Niestety, nie będzie to takie proste. Tym bardziej, że Donald Trump wciąż nie uznaje swojej porażki.
***
Zacznijmy od krótkiego opisu stanu rzeczy. Proces wyboru prezydenta w Stanach Zjednoczonych jest bardziej złożony niż w Polsce. Inaczej niż u nas, wygrywa nie ten kandydat, który uzyska największą liczbę głosów, ale ten, który uzyska więcej niż połowę głosów elektorskich, a więc swego rodzaju „punktów” przypisanych do każdego stanu, w zależności od liczby ludności. Łącznie jest ich 538, a więc granicą wygranej jest 270 głosów elektorskich. Zwykle jest tak, że zwycięzca danego stanu otrzymuje wszystkie przypisane do niego głosy.
Ostatecznie Biden zdobył w tych wyborach 306 głosów elektorskich, a Donald Trump 232. Zwycięstwo Bidena wydaje się więc przekonujące, tym bardziej, że łącznie poparło go o prawie 6 milionów Amerykanów więcej. Mimo to Trump i jego zespół próbowali podważyć wyniki. Przekonywali, że doszło do masowych fałszerstw, że maszyny do głosowania zmieniły głosy oddane na Trumpa na głosy Bidena, że liczono karty wyborcze oddane po czasie, że część kart wyrzucono itd.
Nic z tego nie okazało się prawdą, a kolejne sądy w różnych stanach oddalały wnioski ekipy prezydenta. Oskarżeń nie potwierdziła też agencja rządowa odpowiedzialna za cyberbezpieczeństwo, w tym ochronę systemów liczenia głosów. Prezydent jednak, zamiast pogodzić się z rzeczywistością… zwolnił dyrektora agencji, którego sam powołał. Nie wyjaśnił też, jak to możliwe, że w rzekomo fałszowanych na masową skalę wyborach kandydaci Partii Republikańskiej utrzymali swoje miejsca w Senacie i odrobili straty do Demokratów w Izbie Reprezentantów.
***
Wszystko to może się wydawać żałosną próbą utrzymania się przy władzy, ale, niestety, jest czymś więcej. Działania prezydenta będą miały długofalowe konsekwencje. Sondaże pokazują, że już teraz około 80 procent wyborców Partii Republikańskiej, czyli partii Trumpa, uważa, że Biden wygrał dzięki jakimś oszustwom, a zatem nie jest legalnie wybranym prezydentem. Sam Trump – już po rozpoczęciu procesu przekazywania władzy – zapowiedział, że nie uznaje swojej porażki.
Proszę się zastanowić nad konsekwencjami.
Po pierwsze, jeśli tak ogromna większość wyborców Republikanów nie akceptuje wygranej Bidena, to już wiadomo, że nowy prezydent nie ma co liczyć na współpracę republikańskich kongresmanów i senatorów. Bo jak niby mieliby później wytłumaczyć swoim zwolennikom, że pomagają w pracy nielegalnie wybranemu prezydentowi?
To ogromny problem, bo wiele wskazuje na to, że Republikanie utrzymają większość w Senacie, który – inaczej niż w Polsce – ma szerokie uprawnienia. Może blokować nie tylko nominacje prezydenta na najwyższe stanowiska ministerialne, ale także wszystkie ambitne reformy. Bez współpracy Kongresu, Biden będzie mógł sprawować władzę jedynie za pomocą prezydenckich dekretów. Mają one jednak ograniczoną moc, a ich wykorzystanie z pewnością pociągnie za sobą zarzuty, że nowy prezydent rządzi jak dyktator, zamiast szukać porozumienia z przeciwnikami.
Po drugie, już wiemy, że obecny prezydent nie wybiera się na emeryturę. Z obozu Trumpa dochodzą sygnały, że zamierza kandydować ponownie w roku 2024. Amerykańskie prawo ogranicza liczbę kadencji prezydenta do dwóch, ale nie mówi nic o tym, że muszą one następować jedna po drugiej. Trump może więc do Białego Domu wrócić.
Ale nawet jeśli ostatecznie nie wygra lub nawet nie wystartuje, z pewnością nie zniknie z debaty publicznej. Jak informował dziennik „The New York Times” prezydent ma ogromne długi (nawet 400 milionów dolarów), które musi spłacić w najbliższym czasie. Niewykluczone, że czekają go też procesy, między innymi za oszustwa podatkowe. Spróbuje więc uciec do przodu, przekierować uwagę na Demokratów, a przy okazji zarobić na swojej popularności. Na pewno nie zrezygnuje z organizowania wieców, być może poprowadzi program telewizyjny, albo spróbuje założyć własną telewizję.
Krótko mówiąc, będzie nadal robił to, co do tej pory zapewniało mu popularność – snuł teorie spiskowe, podburzał radykalnych wyborców Partii Republikańskiej i podważał legalność wyboru Bidena. Robił to już zresztą w przeszłości. Przez lata – wbrew wszelkim dowodom – twierdził, że Barack Obama nie urodził się na terenie Stanów Zjednoczonych, a zatem nie miał prawa zostać prezydentem. Tak wówczas, jak i teraz, zdołał przekonać miliony Amerykanów.
Jeśli Trumpowi uda się utrzymać wpływy wśród elektoratu, inni politycy Republikanów tym bardziej nie będą chcieli mu się postawić w obawie, że zachęci wyborców, aby zagłosowali nie na niego, tylko na kogoś innego.
Widać to było doskonale w ciągu ostatnich trzech tygodni. Kiedy Trump, jego rodzina i najwierniejsi współpracownicy powielali nieuzasadnione oskarżenia o fałszerstwa wyborcze, najważniejsi politycy Partii Republikańskiej albo milczeli, albo – jak liderzy Partii Republikańskiej w Senacie i Izbie Reprezentantów – otwarcie wspierali prezydenta. Naprawdę nie sposób przecenić szkód, jakie wyrządzają takimi działaniami.
***
Chyba najkrótsza definicja demokracji mówi, że to taki system polityczny, w którym partia rządząca może przegrać wybory. Żeby jednak ten system działał, wszystkie strony muszą wierzyć, że proces wyborczy odbywa się uczciwie. Podważanie tej wiary i snucie teorii spiskowych sprawia, że mechanizm przestaje działać. No bo jak można współpracować z prezydentem, który rzekomo sfałszował miliony głosów? Jak można akceptować prawa, który taki prezydent wprowadza?
A co to ma wspólnego z polityką zagraniczną i powrotem USA na arenę międzynarodową? Wszystko. Joe Biden jeszcze przed wyborami powtarzał, że „polityka zagraniczna zaczyna się w domu” i że Stany Zjednoczone powinny budować swoje wpływy w świecie nie tylko poprzez „przykład siły”, ale „siłę przykładu”. Innymi słowy, wyjątkowa pozycja Amerykanów na świecie brała się nie tylko z ich potęgi militarnej, ale także tak zwanej „miękkiej siły” (soft power). Mimo wielu wad, uznawaliśmy Stany Zjednoczone za godny naśladowania przykład demokracji, za państwo silne i stabilne, na które można liczyć i które stoi po dobrej stronie historii.
Bez uspokojenia sytuacji w kraju, bez koniecznych reform, bez współpracy ze strony Republikanów administracja Bidena nie przywróci sojusznikom wiary w Amerykę. Nikt bowiem nie da nam gwarancji, że za cztery lata Trump lub jakaś jego kopia znów nie wprowadzi się do Białego Domu i nie wywróci wszystkiego do góry nogami.