CZCIONKA
KONTRAST

Brexit. Cztery lata po referendum.

Share this...
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter

Felieton 36

 Szanowni Państwo!

 

Kilometrowe korki na granicach, potencjalne niedobory leków i być może także żywności, trudne do oszacowania straty dla niemal 250 tysięcy brytyjskich firm eksportujących swoje towary wyłącznie do Unii Europejskiej, a nawet groźba rozpadu kraju. Do tego brak pomysłu na przyszłość.

 

Od brytyjskiego referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej minęły ponad 4 lata. Jakie korzyści z tej decyzji osiągnęła Wielka Brytania? Trudno je znaleźć. Za to lista problemów jest coraz dłuższa.

 

Po pierwsze, brak porozumienia z Unią Europejską

 

Obecny okres przejściowy w relacjach Londynu z Unią – który rozpoczął się 1 stycznia wraz z formalnym wyjściem Wielkiej Brytanii z UE – kończy się 31 grudnia. Wiele wskazuje na to, że nowego porozumienia nie uda się osiągnąć na czas. Bo mimo że formalnie weszłoby ono w życie 1 stycznia, to jego treść muszą poznać i zaakceptować wszystkie państwa członkowskie. Dokument powinien być więc gotowy najpóźniej pod koniec października, ponieważ parlamenty muszą pracować nad dopracowanym pod względem prawniczym tekstem w swoich językach narodowych. W tym przypadku jest to tym bardziej istotne, że dokładne postanowienia umowy będą wdrażane w życie przez służby celne poszczególnych krajów.

 

Tymczasem, po dłuższej przerwie spowodowanej pandemią, negocjatorzy wrócili do osobistych spotkań w lipcu, po czym ogłosili, że mimo postępu w pewnych dziedzinach, do porozumienia wciąż daleko. Michel Barnier, główny negocjator ze strony Unii, powiedział 23 lipca, że „podpisanie umowy handlowej jest, na tym etapie, mało prawdopodobne”. Nie znaczy to, że wszystko jest już przesądzone, ale szanse na przełamanie impasu maleją.

 

***

 

Co się stanie, jeśli do porozumienia nie dojdzie? Najbardziej namacalną konsekwencją będą cła, kontrole graniczne oraz inne utrudnienia dla brytyjskich i europejskich eksporterów. Zatory na granicach to problem nie tylko dla firm, ale też dla klientów. O ile zaburzenia dostaw niektórych produktów nie wpłyną specjalnie na życie mieszkańców Wielkiej Brytanii, to już kłopoty z importem np. leków mogą mieć poważne konsekwencje – zwłaszcza jeśli będziemy mieli do czynienia z kolejną falą pandemii.

 

Tym bardziej, że Wielka Brytania jest jednym z najbardziej dotkniętych epidemią państw Europy. Według danych Światowej Organizacji Zdrowia na Wyspach zmarło do tej pory ponad 46 tysięcy osób, co przekłada się na 682 zgony w przeliczeniu na milion mieszkańców. Dla porównania we Włoszech ten wskaźnik wynosi 581, a w Niemczech 109.

 

Tymczasem, jak informował portal Politico, w liście opublikowanym 3 sierpnia, wysoki rangą urzędnik brytyjskiego ministerstwa zdrowia i opieki społecznej ostrzega firmy farmaceutyczne przed możliwymi niedoborami leków i doradza zgromadzenie zapasów, wystarczających na sześć tygodni.

 

Autorzy artykułu piszą też o rozważanym przez brytyjskie ministerstwo transportu pomyśle na wprowadzenie specjalnych „przepustek” dla ciężarówek wjeżdżających do hrabstwa Kent, gdzie znajduje się, między innymi, port w Dover. Otrzymywaliby je tylko kierowcy mający dokumenty potwierdzające prawo do eksportu swoich towarów na teren Unii. Celem wprowadzenia „wewnętrznej granicy” jest ograniczenie chaosu i zatorów na drogach. Może to i słuszne, ale trudno uznać, że takie rozwiązanie pokazuje siłę Wielkiej Brytanii po brexicie czy, tym bardziej, jest korzystne dla samych Brytyjczyków.

 

***

 

Czy wobec tych wszystkich trudności nie można by po prostu przedłużyć terminu negocjacji? Oczywiście, że tak. Unia sugerowała taką możliwość. Ale premier Johnson z góry ją odrzucił. Czy to dlatego, że boi się reakcji zwolenników twardego brexitu? Trudno powiedzieć, chociaż w ostatnim czasie można było przeczytać w mediach, że Partia Konserwatywna jest w dużym stopniu dotowana właśnie przez zamożnych zwolenników szybkiego opuszczenia UE.

 

Niewykluczony jest jeszcze jeden scenariusz. Johnson może do końca udawać, że nie ustąpi Unii Europejskiej ani na krok tylko po to, by w ostatniej chwili zgodzić się na unijne warunki i… ogłosić sukces. Tak zrobił przed niespełna rokiem, kiedy Wielka Brytania formalnie opuszczała UE.

 

Po drugie, obietnice Trumpa

 

Zgodnie z zapewnieniami jego zwolenników, brexit miał uczynić z Wielkiej Brytanii globalną potęgę handlową. Entuzjaści tej wizji umysłowo tkwią jednak w XIX stuleciu, kiedy Zjednoczone Królestwo faktycznie było handlowym mocarstwem.

 

Wbrew jednak temu, czego od lat uczone są w szkołach brytyjskie dzieci, światowa dominacja nie wynikała z wyjątkowych umiejętności handlowych (a z pewnością nie tylko). Stała za nią potęga brytyjskiej marynarki, Royal Navy, która kontrolowała szlaki handlowe, a niepokornym państwom – między innymi Chinom – potrafiła narzucić korzystne dla Brytyjczyków warunki współpracy.

 

Dziś wszystko się zmieniło. Jako członek Unii, Wielka Brytania oddała prawo do negocjowania umów handlowych Wspólnocie, ale dzięki temu występowała w rozmowach jako część jednej z największych gospodarek świata. Obecnie – jako samodzielny gracz – nie ma już tej siły przebicia.

 

***

 

Jednym z największych zwolenników brexitu, który przekonywał do wyjścia z Unii nawet bez umowy, był i jest Donald Trump. Na zachętę jeszcze w zeszłym roku prezydent USA obiecywał Brytyjczykom „wielką” i „wspaniałą” umowę handlową. Takie umowy negocjuje się jednak latami, a po kilku miesiącach od deklaracji nic nie wiadomo o postępach w tej sprawie. Co gorsza, w rozmowach z Waszyngtonem – a zwłaszcza z takim partnerem jak Trump, który nad długotrwałe sojusze przedkłada doraźne korzyści – Londyn stoi na straconej pozycji.

 

Jednocześnie Amerykanie już stawiają Brytyjczykom jednoznaczne wymagania w innych obszarach, na przykład relacjach z Chinami. I Londyn musi ulec.

 

Po trzecie, zirytowane Chiny

 

Chociaż trudno w to uwierzyć, zaledwie 5 lat temu, kiedy w Wielkiej Brytanii rządziła tak jak dziś Partia Konserwatywna, ówczesny minister finansów George Osborne twierdził, że w relacjach brytyjsko-chińskich nastała „złota dekada”. „Żadna gospodarka zachodnia nie jest tak otwarta na chińskie inwestycje jak Zjednoczone Królestwo”, mówił Osborne, a jego słowa przypomniał niedawno dziennik „Financial Times”.

 

Dziennik opisywał też, co stało się potem: królewską wizytę na Wyspach złożył Xi Jinping (dosłownie, bo prezydent Chin spotkał się z królową, a nawet podróżował do Pałacu Buckingham królewską karetą), chiński koncern Huawei miał budować brytyjską sieć 5G, a chińska firma CGN brać udział w budowie brytyjskiej elektrowni atomowej w Bradwell.

 

Dziś zgoda na udział Huawei w budowie sieci 5G została cofnięta, udział Chińczyków w budowie elektrowni jest niepewny, a chińskie inwestycje bezpośrednie na Wyspach spadły z ponad 30 miliardów dolarów w 2017 roku do mniej niż 2 miliardów w roku 2019.

 

Odpowiedzialność za pogorszenie relacji ponosi w dużej mierze Pekin. Wprowadzone niedawno przez Komunistyczną Partie Chin prawo, de facto likwidujące demokratyczną opozycję w Hong-Kongu, musiało wywołać reakcję Londynu. To w końcu Wielka Brytania podpisywała z Chinami umowę, która po powrocie Hong-Kongu do Chin w 1997 roku, miała gwarantować tej byłej brytyjskiej kolonii autonomię w ramach zasady „jeden kraj, dwa systemy”.

 

W odpowiedzi na działania Chin premier Johnson obiecał 3 milionom mieszkańców Hong-Kongu „drogę do uzyskania brytyjskiego obywatelstwa”, co chiński ambasador w Londynie uznał za „poważną ingerencję w wewnętrzne sprawy Chin”. Brytyjskie media informowały, że Chiny straszyły Londyn nawet odcięciem dopływu chińskich studentów od brytyjskich uczelni. Może się to wydać zabawne, ale dla wielu brytyjskich uniwersytetów studenci z tego kraju stanowią bardzo ważne źródło dochodu.

 

Obecna polityka zagraniczna Chin budzi niepokój nie tylko w Waszyngtonie i Londynie. Unia Europejska także zmienia swoje nastawienie do Pekinu. Ale Wielka Brytania mierzy się z tym wyzwaniem sama, nie jako część silniejszego bloku. Zamiast więc zarządzać kryzysem na własnych warunkach, będzie bardziej podatna na naciski ze strony na przykład Amerykanów.

 

Po czwarte, niepodległa Szkocja

Wszystkie zawirowania związane z brexitem wywołują napięcia wewnątrz kraju, zwłaszcza pomiędzy rządem w Londynie a Szkocją, której mieszkańcy jednoznacznie opowiedzieli się za pozostaniem w Unii.

I tak, zaledwie 6 lat po referendum w sprawie niepodległości Szkocji, zwolennicy secesji nieustannie dostają argumenty na rzecz jego powtórzenia. Według najnowszych sondaży poparcie dla niepodległości rośnie i dziś około 54 procent wyborców opowiedziałoby się za opuszczeniem Zjednoczonego Królestwa. Rośnie także poparcie dla Szkockiej Partii Narodowej i lokalnego rządu. W sondażu dla BBC Scotland aż 82 procent pytanych Szkotów odpowiedziało, że premier Nicola Sturgeon radzi sobie z pandemią „całkiem dobrze” lub „bardzo dobrze”. W przypadku Borisa Johnsona podobnego zdania było… 30 procent pytanych.

Jeśli kłopoty i niepewność związane z brexitem oraz pandemią będą się przedłużać, to zaplanowane na maj 2021 roku wybory parlamentarne w Szkocji skończą się wyraźnym zwycięstwem nacjonalistów. I Sturgeon dostanie mocny argument na rzecz powtórzenia referendum niepodległościowego.

***

Przez cztery lata po podjęciu decyzji o wyjściu z UE Brytyjczycy zmienili dwóch premierów, kilku ministrów odpowiedzialnych za rozmowy z Brukselą, lidera opozycji i dwa razy szli do wyborów parlamentarnych. Ale w 2020 roku wciąż nie wiemy, jak będzie wyglądała przyszłość Wielkiej Brytanii poza Unią.

 

Wiadomo jednak, że na 4 miesiące przed upływem okresu przejściowego, Wielkiej Brytanii grozi bariera celna z jej największym partnerem handlowym – UE i drugim największym partnerem, Stanami Zjednoczonymi.

 

Pewne jest także to, że z obietnic odzyskiwania godności, wstawania z kolan i budowania „globalnej Brytanii” czy „Singapuru nad Tamizą” nic nie wyszło. I nic nie wskazuje na to, że w najbliższym czasie będzie lepiej.

 

Chociaż pełne, negatywne skutki brexitu poznamy zapewne nie wcześniej niż po dekadzie, to już dziś powinien on być przestrogą dla polskich eurofobów. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje – nie po raz pierwszy – że nacjonaliści zwykle szkodzą narodowi.

Share this...
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter