Felieton nr 10
Szanowni Państwo!
Ile kosztował wydruk kart wyborczych? „Wiem, ale nie mogę powiedzieć”, mówi odpowiedzialny za ten wydruk Jacek Sasin. Jak go sfinansowano? Z publicznych, czyli naszych, pieniędzy. Jakie jeszcze koszty – liczone zapewne w milionach złotych – poniosły instytucje państwa próbujące na gwałt i wbrew wszelkiej logice spełnić polecenia Jarosława Kaczyńskiego? Ile z 2 miliardów złotych państwowej dotacji wydała TVP na organizację debaty kandydatów w wyborach, które ostatecznie się nie odbędą? Nie wiemy i póki PiS jest przy władzy, nie dowiemy się.
Lista niewiadomych nie kończy się na pieniądzach. Nadal nie wiemy, kiedy i w jakiej dokładnie formie odbędą się wybory prezydenckie! Media donoszą o 12 lipca, ale już Jacek Sasin wspomina o czerwcu. Ale przecież równie dobrze mogą się odbyć 23 maja, bo obecnie – po tym jak rządzący odrzucili weto Senatu ws. głosowania korespondencyjnego – w życie wejdzie ustawa, która pozwala PiS na zorganizowanie wyborów za dwa tygodnie!
Kaczyński obiecał Gowinowi, że ustawa zostanie poprawiona. Ale dobrze wiemy, że z obietnicą może być tak, jak z innymi składanymi Gowinowi – na przykład tą z 2015 roku, że zostanie ministrem obrony.
***
Nie wiemy też, kto wystartuje w wyborach, bo nie wiemy, czy będą to te same wybory, które miały się odbyć 10 maja, czy nowe, bo przecież te 10 maja się nie odbędą. Gowin z Kaczyńskim opowiadają nam o „prawach nabytych” już zgłoszonych kandydatów, ale skoro marszałek Sejmu ma ogłosić nowe wybory i na nowo ma ruszyć kampania, to i podpisy należy zebrać raz jeszcze. A jeśli tak, to znaczy, że w nowych wyborach mogą wystartować dodatkowi kandydaci. I karty trzeba będzie wydrukować ponownie. To kolejne miliony złotych.
Nie wiemy wreszcie, jak będzie wyglądała procedura wyborcza. Układ Kaczyńskiego i Gowina mówi, że będą to wybory korespondencyjne. Nie mamy jednak pojęcia, jak panowie chcą ominąć wszystkie rafy, które wiążą się z głosowaniem korespondencyjnym i o których rozmawiamy od tygodni. Jak dotrzeć do wyborców mieszkających poza miejscem zameldowania? Co mają zrobić z kartami wyborczymi ci, którzy głosować nie chcą? Jak mieć pewność, że jeden z domowników nie wypełni kart należących do pozostałych? Co zrobić z kartami po oddaniu głosu? Co z prawami wyborczymi Polaków za granicą?
***
Cały ten chaos generuje koszty nie tylko finansowe. To także straty, których nie da się w prosty sposób przeliczyć na pieniądze. To koszt utraty zaufania i szacunku obywateli do państwa. Ilu z nas może powiedzieć, że wybory prezydenckie – czyli wybory najważniejszej osoby w państwie, „pierwszego obywatela Rzeczpospolitej” – są prowadzone w sposób godny tego urzędu?
A przecież jeśli my, obywatele, nie możemy mieć zaufania i szacunku do naszego państwa, to trudno oczekiwać, by mieli go inni. PiS od lat opowiada nam bajki o tym, jak to podnosi prestiż kraju za granicą, wstaje z kolan, pręży muskuły, odzyskuje suwerenność i co tam jeszcze Państwo chcą. W rzeczywistości dobre imię Polski zostaje rozmienione na drobne, a nasz międzynarodowy status karleje z dnia na dzień. Nie dlatego że – jak sądzi zamknięty na Nowogrodzkiej Kaczyński – chcą tego jakieś ciemne, zewnętrzne, wrogie siły. To nie Niemcy, nie Unia Europejska, to nie zachodnie media i nie geje robią z Polski pośmiewisko. Robi to Kaczyński i jego klakierzy.
***
W ostatnich tygodniach krytyczne lub prześmiewcze materiały o naszej kuriozalnej karuzeli wyborczej ukazywały się na całym świecie – od mediów niemieckich, przez brytyjskie, francuskie, po amerykańskie i inne. Ukazywały się nie dlatego, że wszyscy uwzięli na Polaków, ale dlatego, że polskie władze same dostarczają powodów do krytyki i śmiechu. Wskażcie mi Państwo jedną poważną demokrację, w którym uczestnicy debaty prezydenckiej nie wiedzą, kiedy i na jakich zasadach odbędą się wybory. A 10 minut po zakończeniu debaty dowiadują się, że być może w ogóle ich nie będzie, bo tak zdecydowało dwóch posłów!
Wicepremier Piotr Gliński chwalił się ostatnio swoim artykułem opublikowanym w dzienniku „The Wall Street Journal”. Niesławna Polska Fundacja Narodowa przekonywała, że to bezsporny sygnał naszej potęgi. Szybko okazało się jednak, że artykuł to zwykły materiał sponsorowany opłacony z publicznych pieniędzy. Każdy, kto tylko dysponuje odpowiednią sumą może zamieścić tekst w dowolnej gazecie. Glińskiego nikt na łamy „The Wall Street Journal” nie zaprosił, polski wicepremier musiał sobie to miejsce kupić. Gorsze jest jednak co innego. Na jedną taką wątpliwej jakości reklamę przypadają dziesiątki artykułów krytykujących i obśmiewających to, co od tygodni dzieje się w Polsce.
Dziś, zamiast być partnerem w międzynarodowej debacie, polskie władze są, co najwyżej, przedmiotem. I to nawet nie dyskusji. Przedmiotem żartów.