Felieton 38
Szanowni Państwo!
Joe Biden został już oficjalnie kandydatem Partii Demokratycznej w wyborach prezydenckich i wybrał swoją kandydatkę na wiceprezydenta. Po raz pierwszy zostanie nią czarnoskóra kobieta, Kamala Harris. Pierwsze sondaże pokazują, że amerykańscy wyborcy dobrze przyjęli ten wybór. A to zwiększa – już teraz duże – szanse Bidena na sukces w listopadowych wyborach.
Na niespełna 80 dni przed głosowaniem warto się więc zastanowić, jakie będą konsekwencje zwycięstwa Bidena dla amerykańskiej polityki zagranicznej, a zatem także dla Polski.
***
Zacznijmy jednak od kandydatki na wiceprezydenta. To zaledwie trzecia kobieta nominowana przez jedną z dwóch głównych partii na to stanowisko. Nigdy też jeszcze nominacja kobiety nie przyniosła kandydatowi walczącemu o prezydenturę zwycięstwa. Ostatni raz – kiedy w 2008 roku 72-letni wówczas senator John McCain nominował gubernator Alaski, 44-letnią Sarah Palin – skończyło się to katastrofą. McCain nie tylko przegrał z Barackiem Obamą, ale nieraz musiał się wstydzić za swoją partnerkę, która nie miała pojęcia o polityce zagranicznej (w jednym z wywiadów powiedziała, że zna się na Rosji, bo widać ją z Alaski), nie miała wiedzy i doświadczenia politycznego (nie potrafiła wymienić jednego tytułu gazety, którą czyta) i nie była przygotowana na medialny „obstrzał” (w czasie kampanii musiała przyznać, że jej nastoletnia, niezamężna córka jest w ciąży).
McCain zdecydował się jednak na taki wybór, bo najwyraźniej uznał, że jako starszy, biały mężczyzna, mając naprzeciw siebie energicznego, czarnoskórego senatora, potrzebuje zaskakującego kandydata na wiceprezydenta, który pod wieloma względami będzie jego przeciwieństwem. Czy Joe Biden jest w podobnej sytuacji i czy jego wybór okaże się równie kontrowersyjny? Krótko mówiąc – nie.
Sondaże dają Bidenowi średnio 8-procentową przewagę w skali kraju nad Donaldem Trumpem. To dobra zaliczka, tym bardziej, że Trump mierzy się z potężnymi skutkami gospodarczymi oraz zdrowotnymi pandemii i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie sytuacja w USA miała się znacząco poprawić. Biden, inaczej niż McCain w 2008 roku, nie musi gonić konkurenta. To on jest dziś faworytem. Dlaczego więc zdecydował się na tak odważny wybór? Dlatego, że chociaż nominacja dla Kamali Harris jest przełomowa, to jednocześnie jest dość bezpieczna. Harris jest kandydatką, która najlepiej spełnia szereg warunków potrzebnych do zwycięstwa.
Po pierwsze, jako młodsza o ponad 20 lat od Bidena może złagodzić obawy wywołane zaawansowanym wiekiem kandydata (jeśli 78-letni Biden wygra, będzie najstarszym prezydentem w historii USA). Po drugie, ciemnoskóra córka imigrantów z Indii i Jamajki jest odpowiedzią na większą świadomość nierówności rasowych, która odżyła po zabójstwie George’a Floyda i protestach nim wywołanych. Po trzecie, stanowi wyrazisty kontrast dla obecnego wiceprezydenta Mike’a Pence’a – białego, radykalnie konserwatywnego mężczyzny. Po czwarte, inaczej niż Sarah Palin, ma doświadczenie w polityce i służbie publicznej. Stała się znana jako prokurator okręgowa San Francisco, potem była prokurator generalną w najludniejszym amerykańskim stanie, Kalifornii, a od trzech lat zasiada w Senacie jako reprezentantka tego stanu. Po piąte, jako była prokurator zniweluje zarzuty Trumpa, że Biden, pod wpływem lewicowego skrzydła Partii Demokratycznej, doprowadzi do osłabienia służb porządkowych i wzrostu przestępczości. Po szóste, Harris jest kandydatką centrową. Sam prezydent i jego sojusznicy określają ją jako radykalnie lewicową, ale dla najbardziej lewicowych wyborców Partii Demokratycznej jest zbyt konserwatywna. Chodzi przede wszystkim o jej karierę prokuratorską.
Harris z jednej strony podejmowała wówczas decyzje bliskie lewicy. Opowiadała się przeciwko karze śmierci i to w sprawie o zabójstwo policjanta, wprowadziła programy pomagające byłym więźniom wrócić do normalnego życia, a jako prokurator generalna stanu Kalifornia wprowadziła obowiązek noszenia kamer przez podlegających jej funkcjonariuszy.
Z drugiej strony, niektóre jej działania przypadną do gustu tym, którzy domagają się większych uprawnień dla policji i surowszego prawa. Harris chciała, na przykład, karać rodziców wagarujących uczniów. Nie zgodziła się też, aby biuro prokuratora stanowego badało wszystkie przypadki śmiertelnych postrzeleń dokonanych przez policjantów. Nie doprowadziła do radykalnego zmniejszenia liczby więźniów, mimo przeludnienia panującego w kalifornijskich więzieniach.
Po siódme, Harris dała się też poznać jako trudna przeciwniczka w debatach. A jako że z powodu pandemii większość spotkań z wyborcami nie odbędzie się, jej debata z wiceprezydentem Pence’em będzie jednym z najważniejszych momentów wyścigu o prezydenturę.
Niewątpliwie kandydatce na wiceprezydenta brakuje doświadczenia w polityce zagranicznej. Ale to pokazuje nam, że ten obszar Biden chce zarezerwować dla siebie. Co to oznacza? Czy prezydentura Bidena będzie po prostu odwrotnością prezydentury Trumpa i powrotem do czasów Baracka Obamy? I na to pytanie można udzielić krótkiej odpowiedzi. Nie.
***
Wygrana Bidena z pewnością poprawi relacje Stanów Zjednoczonych z Europą. „We will be back!”, „Wrócimy!”, mówił Biden do uczestników prestiżowej Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa w 2019 roku, mając na myśli relacje USA z Europą. Zapowiedział też, że natychmiast po jego zaprzysiężeniu Stany Zjednoczone wrócą do paryskiego porozumienia klimatycznego i do Światowej Organizacji Zdrowia. Inaczej niż Trump, raz po raz powtarza, że Stany Zjednoczone muszą odgrywać rolę globalnego lidera, ale we współpracy z sojusznikami, bo w ten sposób nie tylko mogą zmienić świat na lepsze, ale też poprawić swoje bezpieczeństwo.
Nie znaczy to jednak, że bliska relacja z Amerykanami będzie bezwarunkowa. Wielu polityków, naukowców i publicystów w USA – w tym Joe Biden – powtarza dziś, że amerykańska polityka zagraniczna „zaczyna się w domu”. To znaczy, że wizerunek, a co za tym idzie wpływy Amerykanów za granicą zależą od tego, jak poradzą sobie z problemami wewnętrznymi: pandemią, recesją gospodarczą, brakiem zaufania do instytucji politycznych, szeroko rozumianymi nierównościami, dostępem do usług publicznych, coraz gorszym stanem infrastruktury itd.
Ta zależność działa w dwie strony. Tak jak nowe władze postarają się uporać z problemami wewnętrznymi, aby poprawić swój wizerunek na świecie, tak samo działania w świecie będą oceniane pod kątem tego, jaki będą miały wpływ na nastroje społeczeństwa. Donald Trump wygrał w wyborach krytykując te decyzje w amerykańskiej polityce zagranicznej, które przez lata uznawano za bezdyskusyjne: wojnę w Iraku, obecność amerykańskich wojsk w różnych miejscach świata, międzynarodowe umowy o wolnym handlu. Oczywiście, po wyborach Trump wykazał się cechą, którą dzieli z innymi populistami – nawet jeśli dobrze identyfikują problemy i źródła niezadowolenia, to proponowane przez nich metody okazują się gorsze od choroby. Ale jego sukces sprawił, że nowa administracja będzie zwracała większą uwagę na to, jak jej zaangażowanie w świecie będzie odbierane w kraju. I z pewnością będzie wymagała od sojuszników większego zaangażowania.
To ważne, bo o ile Europejczycy mogli – nie bez racji – zbywać żądania Trumpa jako niedorzeczne, niespójne czy niewykonalne, to w przypadku administracji Bidena będzie to znacznie trudniejsze. Obecny prezydent zrobił wiele, żeby zniechęcić do siebie Europejczyków, a nic, aby ich do siebie przekonać. Nowy prezydent będzie działał inaczej. Z jednej strony może, na przykład, odwołać decyzję Trumpa o wycofaniu wojsk amerykańskich z Niemiec, ale z drugiej może wymagać lepszej współpracy Europy w zdecydowanej polityce wobec Rosji (wielu komentatorów wskazuje, że Biden nie zdecyduje się na „reset” w relacjach z Moskwą). To samo dotyczy współpracy z Amerykanami w ich narastającym konflikcie z Chinami.
***
Zwycięstwo Joe Bidena – zwłaszcza jeśli połączone z uzyskaniem przez Partię Demokratyczną większości w obu izbach Kongresu – daje szansę na naprawę problemów wewnętrznych w USA, a co za tym idzie, poprawę amerykańskiej polityki zagranicznej. Nie mam jednak wątpliwości, że Amerykanie będą wymagali od Europejczyków wzięcia większej odpowiedzialności za swoje bezpieczeństwo i większej aktywności na arenie globalnej.
Co to znaczy konkretnie? Reelekcja Trumpa to prawdopodobieństwo dalszego osłabienia NATO. Sukces Bidena daje szansę na reformę Sojuszu, ale z większym udziałem państw europejskich. Reelekcja Trumpa da wolną rękę Rosji. Sukces Bidena daje szansę na powstrzymanie imperialnych zapędów Putina, ale znów, przy większym udziale Europy. Reelekcja Trumpa to nieprzewidywalny rozwój sporu z Chinami (być może nawet konflikt zbrojny) i brak koordynacji działań z Unią Europejską. Sukces Bidena daje szansę na stworzenie międzynarodowej koalicji, która pokojowymi środkami – na przykład presją gospodarczą i regulacyjną – skłoni Pekin do reform, na jakich nam zależy. Reelekcja Trumpa przekreśla nadzieje na jakiekolwiek porozumienie klimatyczne. Sukces Bidena daje szansę, że Europa i Stany Zjednoczone będą wspólnie liderami przemian.
Zmiana w Białym Domu będzie korzystna tak dla Amerykanów, jak i Europejczyków. Ale jeśli ktoś sądzi, że prezydentura Bidena przywróci Europie „święty spokój”, ten głęboko się myli. Epokę błogiego spokoju mamy już za sobą. Europa powinna na poważnie zacząć dbać o swoje bezpieczeństwo i wpływy w świecie.