Felieton nr 158
24 sierpnia – w dniu ukraińskiego Święta Niepodległości – mija dokładnie pół roku od rozpoczęcia rosyjskiej inwazji. Zakładam, że Władimir Putin inaczej wyobrażał sobie ten dzień. Liczył na błyskawiczny sukces – w tym na upadek Kijowa i zmianę władzy nawet w ciągu kilku dni po ataku. Sześć miesięcy później widzimy, jak bardzo się pomylił.
Ukraińcy do dziś dzielnie walczą o przyszłość swojego państwa. Kraje zachodnie na czele ze Stanami Zjednoczonymi wysyłają liczone w miliardach dolarów wsparcie gospodarcze i militarne. Waszyngton właśnie ogłosił nowy, warty 3 miliardy dolarów pakiet pomocy. A na terenie Unii Europejskiej – przede wszystkim w Polsce – schronienie znalazły miliony ukraińskich uchodźców.
Błąd Putina nie polegał jednak wyłącznie na zignorowaniu ukraińskiej woli walki i niedoszacowaniu wsparcia, jakiego ofierze agresji są gotowe udzielić tak pogardzane przez Rosję zachodnie demokracje. Błąd zasadniczy przejawia się nie tyle w tym, że Kreml po miesiącach walk prowadzonych kosztem nawet 900 milionów dolarów dziennie (!), nie osiągnął założonych celów. Rzecz w tym, że jak na razie wojna przynosi skutki dokładnie odwrotne.
Zamiast złamać ukraińskiego ducha walki, Putin po raz kolejny – pierwszy raz zrobił to po inwazji z roku 2014 – doprowadził do wzmocnienia ukraińskiej tożsamości. Najnowsze sondaże pokazują, że ponad 90 procent Ukraińców jest dumnych ze swojego obywatelstwa. A ponad 91 procent deklaruje, że „zdecydowanie” lub „raczej” wierzy w zwycięstwo. Oczywiście, od deklaracji wiary w sukces do samego sukcesu droga daleka. Ale nastroje społeczne mają fundamentalne znaczenie dla morale żołnierzy i pozycji politycznej najwyższych władz. Ponadto takie wyniki badań oraz postawa ukraińskiej armii raz jeszcze dowodzą światu, że Ukraina to oddzielny naród ze swoimi marzeniami i wizją przyszłości.
W lipcu minionego roku Władimir Putin opublikował długi esej, gdzie dowodził, że Ukraina od zawsze była i jest częścią Rosji. Odrębność Kijowa to, według Putina, przejaw naruszenia odwiecznego porządku, który można przywrócić wyłącznie siłą. W tej wizji „jedynym sposobem na to, by Rosja stała się sobą jest anihilacja Ukrainy”, pisał w tekście dla tygodnika „The New Yorker” wybitny historyk Timothy Snyder. I przekonywał, że rosyjska inwazja to nic innego, jak wojna kolonialna wynikająca z tego, że Rosja nie potrafi pogodzić się z utratą statusu imperium. Podobne problemy miały dawne zachodnie potęgi kolonialne. Niektóre umiały uznać niepodległościowe dążenia podbitych ludów. Inne – jak na przykład Francja w Algierii – uwikłały się w wieloletnie konflikty generujące ogromne koszty społeczne i finansowe, a ostatecznie i tak musiały się wycofać. Putin, podobno pasjonat historii, akurat tej lekcji najwyraźniej sobie nie przyswoił.
Na tym nie kończą się negatywne skutki wojny dla państwa-agresora. Kolejne wynikają z utraty prestiżu armii rosyjskiej i samej Rosji. Przez długi czas powszechnie wierzono, że Putin dysponuje wojskiem należącym do światowej elity. Rosjanie może i mieli zacofaną gospodarkę opartą przede wszystkim na wydobyciu surowców, ale przemysł zbrojeniowy i miliardy dolarów wydawane rocznie na modernizację armii pozwalały podtrzymać złudzenie wielkości. Inwazja na Ukrainę pokazała, że rosyjski prezydent ma do dyspozycji XX-wieczne wojsko z XIX-wieczną logistyką. Fatalnie dowodzone, słabo wyposażone, z niskim morale (pojawiają się doniesienia o licznych dezercjach), do którego – mimo niezłych jak na rosyjskie warunki zarobków – młodzi Rosjanie niechętnie się garną. A na skutek sankcji rosyjski przemysł wojskowy ma kłopoty z utrzymaniem produkcji ze względu na brak części importowanych z zagranicy.
Jednocześnie Moskwa traci klientów na główne towary eksportowe – uzbrojenie, a także surowce naturalne. Owszem, wiele państw zachodnich nadal jest nadmiernie uzależnionych od importu z Rosji, a Putin wykorzystuje ten fakt do szantażu gospodarczego. Szantaż to jednak broń obosieczna (wstrzymanie eksportu oznacza kłopoty dla Europy, ale także brak pieniędzy w rosyjskim budżecie) i działająca na krótką metę. Putin jednoznacznie dowiódł, że Rosja nie jest rzetelnym partnerem handlowym, a kraje europejskie już pracują nad stworzeniem nowych dróg zaopatrzenia w energię i nowych źródeł jej pozyskiwania. To zmiana trudna i kosztowna. Kiedy się jednak dokona, nie będzie już powrotu do współpracy z Rosją na tym polu.
***
Kilka dni po inwazji pisałem, że „żyjemy już w innym świecie”, a nasi sąsiedzi bronią nie tylko swojej niepodległości, lecz także naszego bezpieczeństwa. Dostaliśmy od Ukraińców bardzo cenny dar – czas. Putin brutalnie uświadomił Europie, jak kruchy jest pokój na kontynencie. Możemy być wdzięczni losowi, że w chwili próby mamy w Waszyngtonie prezydenta gotowego bronić demokracji przed tyranią. Ale tak nie musi być zawsze. Jeśli Europa nie weźmie większej odpowiedzialności za własne bezpieczeństwo, jeśli nie zacieśni współpracy w zakresie polityki zagranicznej i obronnej, następna wojna może toczyć się nie na granicy UE, lecz w jej środku.
Polska mogłaby odgrywać fundamentalną rolę w zmianie nastawienia Europy do zagrożeń zewnętrznych. Inwazja na Ukrainę potwierdziła prawdziwość ostrzeżeń przed zamiarami Putina, jakie od lat formułowaliśmy my i inne państwa naszego regionu. Mieliśmy tym samym szansę na uzyskanie przewagi moralnej i intelektualnej, a co za tym idzie także politycznej. Mogliśmy przekonywać sojuszników w UE, że skoro dziś zagrożenie jest oczywiste dla wszystkich, musimy stworzyć wspólny system obrony finansowany z pieniędzy unijnych.
Zamiast tego polski rząd toczy retoryczną wojnę, nie przeciwko Rosji, lecz przeciwko sojusznikom w Unii. Kaczyński straszy powstaniem IV Rzeszy, Morawiecki opowiada o pistolecie, jaki ponoć przykłada nam do głowy Komisja Europejska, a europoseł Zdzisław Krasnodębski twierdzi, że większym zagrożeniem dla polskiej suwerenności jest dziś nie Rosja, mordująca ludzi tuż za naszą granicą, lecz „Zachód”. A jednocześnie ten sam rząd, od lat podważający fundamenty integracji europejskiej, apeluje o przyjęcie Ukrainy do UE. Trudno o mniej skuteczną i bardziej kuriozalną politykę.
Do wojny z Ukrainą popchnął Rosję przywódca owładnięty iluzją mocarstwowości i lękami przed nieistniejącym zagrożeniem z Zachodu. Pod hasłami walki o prestiż i międzynarodową pozycję kraju doprowadził do ich załamania. Podobne odezwy słyszymy ze strony radykałów u władzy także w Polsce. Strzeżmy się takich polityków i takich obietnic.
A jeśli naprawdę chcemy pomóc Ukrainie, postarajmy się, aby Unia Europejska – do której tak bardzo pragną dołączyć – była silna, solidarna i zjednoczona. Ukraińcy nie widzą w takiej Europie zagrożenia dla swojej niepodległości, lecz narzędzie jej ochrony. I mają rację.