CZCIONKA
KONTRAST

Czy wojna w Ukrainie jest na rękę Chinom?

Share this...
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter

Felieton nr 147

Szanowni Państwo!

 

4 lutego w Pekinie – w dniu otwarcia zimowych Igrzysk Olimpijskich w tym mieście – prezydenci Chin i Rosji wydali oświadczenie o bliskiej i bezgranicznej współpracy. Niespełna trzy tygodnie później Putin rozpoczął wojnę z Ukrainą. Czy ta wojna jest Pekinowi na rękę i czy chińskie władze udzielą Rosji wsparcia?

Z pozoru wszystko na to wskazuje – to przecież dwa państwa autorytarne otwarcie krytykujące liberalne demokracje, przepowiadające upadek Zachodu i kwestionujące rolę Stanów Zjednoczonych w świecie. W obszernym dokumencie opublikowanym przy okazji ostatniej wizyty Władimira Putina w Pekinie czytamy, że „przyjaźń pomiędzy dwoma krajami nie ma granic i nie istnieją żadne «zakazane» obszary współpracy”. Putin chwalił się kolejnym kontraktem na dostawy gazu do Chin, a władze chińskie poparły żądania Moskwy, aby zakazać Ukrainie wejścia do NATO i w ogóle zrezygnować z poszerzania Sojuszu.

Wówczas jednak Rosjanie wciąż zaprzeczali, że chcą dokonać inwazji. Sytuacja zmieniła się, kiedy wojna wybuchła i kiedy okazało się, że Rosja nie odniesie spektakularnego zwycięstwa. Chińskie władze co prawda nie potępiły ataku, mówiły o „uzasadnionych obawach Rosji w kwestii bezpieczeństwa” i „historycznej złożoności” całej sytuacji, ale i nie rzuciły się Putinowi z pomocą. Już na początku marca media donosiły, że Chińczycy odmówili Rosjanom dostarczenia części zamiennych do samolotów pasażerskich po tym, jak amerykański Boeing i francuski Airbus wstrzymały dostawy.  Chińskie firmy zdają się przestrzegać sankcji nałożonych na Rosję przez zachodnie rządy, a tym bardziej nie ma mowy o pomocy militarnej.

 

Okrakiem na płocie

Czytam, że w chińskich mediach wojna jest przedstawiana jako wynik rzekomo nieodpowiedzialnej i agresywnej polityki NATO i Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie nie padają jednak wyraźne deklaracje poparcia dla Rosji. O tym, że władze chińskie starają się trzymać w tej sprawie na uboczu dobrze świadczą dwa spotkania – 30 marca do Pekinu poleciał rosyjski minister Siergiej Ławrow, a 1 kwietnia rozpoczął się szczyt Chin i Unii Europejskiej. Po spotkaniu z Ławrowem chiński minister spraw zagranicznych powiedział, że „Chiny i Rosja są bardziej zdeterminowane, by zacieśniać współpracę i rozwijać relacje dwustronne”. Z kolei po szczycie z UE chińskie MSZ oświadczyło, że przywódcy „wymienili poglądy na temat kryzysu na Ukrainie i zgodzili się współpracować na rzecz utrzymania pokoju, stabilności oraz dobrobytu na świecie”. Żadnych konkretnych deklaracji – ani w jedną, ani w drugą stronę. Dlaczego prezydent Xi Jinping nie popiera wyraźniej swojego partnera z Moskwy?

Odpowiedź jest prosta – nie leży to w jego interesie. Relacje chińsko-rosyjskie nie są oparte na żadnej wspólnocie wartości czy wyjątkowej przyjaźni między dwoma państwami. W jednym z poprzednich felietonów wspominałem, że nawet w czasach zimnej wojny dwa największe wówczas kraje komunistyczne – ZSRR i Chińska Republika Ludowa – przez całe dekady praktycznie nie utrzymywały kontaktów dyplomatycznych, a w 1969 roku na pograniczu doszło między nimi do regularnych walk. Dziś tworzą małżeństwo z rozsądku oparte przede wszystkim na niechęci do Stanów Zjednoczonych. To jednak krucha podstawa.

 

Kto zyska, kto straci?

Wojna w Ukrainie jest Chinom na rękę, jeśli osłabi Rosję, bo uczyni z niej bardziej uległego partnera. Doskonale zdają sobie z tego sprawę sami Rosjanie. Jeden z najbliższych doradców Putina, Siergiej Karaganow, (który NATO nazywa „rakiem” i wzywa do wycięcia jego „przerzutów” na Ukrainę), jednocześnie przyznaje, że Rosja będzie w wyniku wojny bardziej uzależniona od Chin.

„Nie ma co do tego wątpliwości: będziemy bardziej zintegrowani i bardziej zależni od Chin”, mówi Karaganow w wywiadzie dla włoskiego dziennika „Corriere della Serra”. Zaraz potem zaczyna jednak kluczyć, a jego odpowiedź pokazuje, jak niepewny jest skutków wojny dla swojego kraju. „Nie obawiam się bardzo, że staniemy się pionkiem Chin, tak jak niektóre państwa UE stały się pionkami USA. Po pierwsze, Rosjanie mają w sobie gen suwerenności. Po drugie, jesteśmy kulturowo różni od Chińczyków, nie sądzę, żeby Chiny mogły lub chciały nas opanować. Nie jesteśmy jednak zadowoleni z tej sytuacji, ponieważ wolałbym mieć lepsze stosunki z Europą. […] Wolałbym zakończyć tę konfrontację z Europą. Liczyłem, że uda się zabezpieczyć zachodnią flankę, aby skuteczniej konkurować w azjatyckim świecie przyszłości”.

Przykrywana bezczelnością niepewność Karaganowa wynika z prostego faktu – główne założenia, które popchnęły Putina i jego doradców do wojny okazały się nieprawdziwe. Jakie to założenia? Putin przecenił siłę i wyszkolenie swojej armii, nie docenił determinacji i wyszkolenia Ukraińców, a także solidarności państw zachodnich – i to zarówno pod względem wsparcia wojskowego udzielonego Ukrainie, jak i sankcji nałożonych na Moskwę. Widać to doskonale w rozmowie z Karaganowem. W jednym miejscu nazywa inwazję „operacją wojskową”, która przebiega zgodnie z planem, a w innym mówi o wojnie stanowiącej „egzystencjalne zagrożenie” dla Rosji.

Tę niepewność dostrzegają również Chiny. Ale to nie jedyny powód, dla którego obawiają się skutków rosyjskiej agresji.

Po pierwsze, zdolność Stanów Zjednoczonych do sformowania i utrzymania antyrosyjskiej koalicji państw, to sygnał, że globalne wpływy Waszyngtonu są wciąż niemałe.

Po drugie, Europejczycy przekonali się, że utrzymywanie bliskich relacji gospodarczych z państwem autorytarnym może być niebezpieczne, co nie wróży dobrze relacjom z Chinami – zwłaszcza, jeśli te zaczęłyby Rosję wyraźnie wspierać. Oczywiście, objęcie Chin sankcjami miałoby także dla państw zachodnich bardzo poważne konsekwencje. Ale nastroje antychińskie na Zachodzie już dziś są tak silne, że obywatele mogliby się na takie sankcje zgodzić. Zwłaszcza w imię bezpieczeństwa i po hasłami powrotu miejsc pracy z Chin z powrotem na zachód.

Po trzecie, wyraźne wsparcie Rosji ze strony Chin silniej popchnie wiele państw regionu Azji Południowo-Wschodniej w ramiona Amerykanów. Jeśli dwa państwa autorytarne zaczną ze sobą blisko współdziałać, to mniejsze demokracje także zewrą szeregi, podniosą wydatki na obronność i zaczną szukać gwarancji bezpieczeństwa w Waszyngtonie. Ledwie kilka dni temu były, wieloletni premier Japonii Abe Shinzō zaapelował do Amerykanów, by jasno oświadczyli, że w razie chińskiej agresji staną w obronie Tajwanu. To oznaczałoby odejście od utrzymywanej przez Stany Zjednoczone od dekad doktryny „strategicznej niejednoznaczności” i doprowadziło do pogłębienia kryzysu w relacjach USA-Chiny. Ale takie wezwania będą się nasilać. Zwłaszcza jeśli Xi Jinping zdecyduje się wyraźnie wesprzeć Putina.

Po czwarte, zagrożenie dla Chin ze strony Rosji może wzrosnąć niezależnie od wyniku walk w Ukrainie. Jeśli – choć mam nadzieję, że tak się nie stanie – Rosjanie odwróciliby losy wojny i odnieśli spektakularne zwycięstwo, to, jak wspominał Karaganow, swoją uwagę skoncentrują na Azji i innych państwach byłego ZSRR, gdzie także Chiny mają swoje interesy. A jeśli Rosjanie zostaną pokonani i dojdzie do obalenia reżimu Putina, to nowe władze w Moskwie mogą szukać zbliżenia z Zachodem. I tak źle, i tak niedobrze.

Relacje rosyjsko-chińskie pokazują, że wielkie sojusze państw autorytarnych imponująco wyglądają zwykle tylko na papierze. Ale gdy przychodzi co do czego, okazuje się, że – poza niechęcią do liberalnych demokracji – autokratów w różnych częściach świata tak naprawdę niewiele łączy.

Przekonują się o tym i polskie władze, kiedy słyszą, co na temat rosyjskiej agresji ma do powiedzenia ich „bratanek” z Budapesztu.

Share this...
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter