Felieton nr 152
Inflacja pod rządami PiS sięga poziomów nienotowanych od dekad. Mateusz Morawiecki przekonuje, że wszystko to wina Putina, ale – jak to zwykle bywa w przypadku Morawieckiego – mówi nieprawdę. A zamiast walczyć z rosnącymi cenami, rząd dolewa oliwy do ognia. Jakie będą tego skutki?
Inflacja zwykle kojarzy się nam z rosnącymi cenami towarów i usług. Słusznie. Przy inflacji na poziomie 20 proc. rocznie coś, co w styczniu możemy kupić za 100 złotych, po 12 miesiącach kosztować będzie 120 złotych. Oczywiście nie wszystkie towary i usługi drożeją w takim samym tempie, ale konsekwencje dla naszych portfeli dostrzeżemy wszyscy. Już je widzimy – ceny wszystkich podstawowych produktów takich jak chleb, masło, wędliny rosną jak na drożdżach.
Pieniądze tracimy jednak także w inny sposób, o czym wie każdy, kto ma jakiekolwiek środki odłożone w banku. Chociaż poziom inflacji sięga już 14 proc. i nadal rośnie, to oprocentowanie na kontach oszczędnościowych zostaje daleko w tyle i nierzadko nie przekracza nawet 1 procenta. Nawet lokaty oszczędnościowe – obwarowane różnymi zastrzeżeniami – oferują oprocentowanie na poziomie maksymalnie 5-6 procent. Jak w „Polityce” pisze Cezary Kowanda „według danych NBP średnie oprocentowanie nowo zakładanych lokat wyniosło w marcu tego roku zaledwie 1,5 proc. rocznie, podczas gdy ceny w tym czasie urosły o 11 proc. W kwietniu to już było ponad 12 proc.”.
Dlaczego bankom nie zależy na przyciąganiu naszych oszczędności? Bo dzięki polityce prezesa NBP Adama Glapińskiego mają dość swoich pieniędzy i nie potrzebują naszych. Niedawny gość Wolnego Radia Europa, ekonomista dr Bogusław Grabowski tak tłumaczy tę zależność:
„Prezes Glapiński […] przez 16 miesięcy skupił obligacje za blisko 150 mld złotych i podwoił nadpłynność w sektorze bankowym. Nadpłynność, która kumulowała się w bankach przez 25 lat podwoił w 16 miesięcy”.
***
Skutki inflacji nie ograniczają się jednak do podjadania wartości pieniędzy w naszych portfelach i na naszych kontach. Negatywnie wpływają też na poziom inwestycji, który od samego początku rządów PiS jest niepokojąco niski.
„Inwestycje w Polsce jako procent PKB (…) spadły z poziomu 20,1 proc. w 2015 r. do 16,6 proc. w 2021 r., osiągając jednocześnie najniższą wartość od 2005 r. W tym samym okresie inwestycje w Unii Europejskiej (średnia dla 27 krajów) wzrosły z poziomu 20,2 proc. do 22 proc. PKB”, pisze Alicja Defratyka w portalu ciekaweliczby.pl.
A przecież w Strategii Odpowiedzialnego Rozwoju (czy ktoś o niej jeszcze pamięta?) uchwalonej przez rząd w 2017 roku Mateusz Morawiecki zapowiadał, że w 2020 roku poziom inwestycji sięgnie 25 procent! Kolejna niespełniona obietnica.
Dlaczego inwestycje od lat utrzymują się na tak niskim poziomie? Bardzo możliwe, że przedsiębiorców do podejmowania ryzyka zniechęca:
– nieustająca kampania na rzecz upolitycznienia sądów (dochodzenie swoich praw jest trudniejsze, kiedy sądy są uzależnione od polityków, zwłaszcza gdy dochodzimy praw wobec polityków);
– niepewność prawna (większość sejmowa może łatwo zmienić korzystne dla przedsiębiorców przepisy, a Trybunał Konstytucyjny Julii Przyłębskiej zatwierdzi nawet te, które są niezgodne z Konstytucją);
– chaos legislacyjny (od czasu wprowadzenia Polskiego Ładu wciąż nie wiadomo kto i jakie podatki zapłaci w tym roku).
Wysoka inflacja dodatkowo pogorszy sytuację. Podnoszenie poziomu stóp procentowych sprawia, że koszty obsługi kredytów – nie tylko hipotecznych, ale i inwestycyjnych – rosną. A jednocześnie szybki wzrost cen nie pozwala przewidzieć ostatecznych kosztów inwestycji. W obecnych warunkach suma kredytu zaciągniętego w styczniu kilka miesięcy później może nie wystarczyć na pokrycie kosztów materiałów budowlanych i maszyn. Wielu przedsiębiorców dojdzie do wniosku, że ryzyko jest zbyt duże i lepiej poczekać z inwestowaniem w rozwój firmy.
Wszystko to sprawia, że polskiej gospodarce grozi stagflacja, czyli stan, w którym wysokiej inflacji towarzyszy wyhamowanie wzrostu gospodarczego. Jak mówił w „Newsweeku” prof. Witold Orłowski, taka sytuacja to prawdziwy koszmar, z którego nie ma dobrego wyjścia. Dlaczego? Bo pobudzenie wzrostu gospodarczego wymaga obniżania stóp procentowych, a z kolei walka z inflacją wymaga ich podwyższania.
Wypadałoby więc zrobić wszystko, by uniknąć tej pułapki. Tymczasem eksperci twierdzą, że polityka rządu zamiast pomóc, tylko pogarsza sytuację i przypomina gaszenie pożaru benzyną. A właściwie jest jeszcze gorzej, bo różne instytucje zamiast współpracować podejmują sprzeczne działania. Narodowy Bank Polski po wielu miesiącach zaprzeczania, że inflacja jest problemem, wreszcie podnosi stopy procentowe. To sprawia, że raty kredytów hipotecznych szybują w górę i wiele polskich rodzin ma kłopot z dopięciem domowych budżetów. Podwyżka stóp ma jednak w założeniu zdusić inflację. Problem w tym, że jednocześnie rząd planuje wpompować w gospodarkę miliardy złotych, a takie działanie inflację napędza.
Jak tłumaczy wspomniany wyżej Bogusław Grabowski, poziom inflacji zależy od popytu sektora prywatnego oraz popytu generowanego przez sektor finansów publicznych. Narodowy Bank Polski ma wpływ tylko na sektor prywatny właśnie poprzez regulowanie poziomu stóp procentowych. Ale, mówi Grabowski, „nawet gdyby jakimś cudem NBP ograniczył ten dodatkowy popyt sektora prywatnego do zera, to nie będzie hamowania inflacji, jeśli budżet i cały sektor finansów publicznych zwiększy swój deficyt”.
I tak się właśnie dzieje. W zeszłym roku deficyt sektora finansów publicznych wyniósł trochę poniżej 2 proc. PKB, a w tym przekroczy 4 proc. PKB. Skutek? „Polityka antyinflacyjna NBP idzie na marne”. To trochę tak, jakby ktoś postanowił być na diecie w poniedziałki, środy i piątki, ale w pozostałe dni obżerał się do nieprzytomności. Nie schudnie.
W tym konkretnym wypadku oznacza to również, że cierpienie wszystkich rodzin z kredytami hipotecznymi właściwie nie ma sensu – chociaż karnie płacą wyższe raty, to na skutek działań rządu inflacja i tak nie wyhamuje.
Po siedmiu latach rządów Prawa i Sprawiedliwości Polska znalazła się w naprawdę trudnym położeniu – dłużej czekamy na wizytę u lekarza i wyroki w sprawach sądowych, jako kraj jesteśmy mniej wpływowi na arenie międzynarodowej, skłóceni z sąsiadami i instytucjami UE, a teraz będziemy jeszcze biedniejsi.
Pamiętają Państwo jak siedem lat temu politycy PiS mówili o „Polsce w ruinie”? To nie była diagnoza stanu rzeczy. To była ich obietnica. Jedyna, którą spełniają.