Felieton nr 131
Szanowni Państwo!
Źródła w Waszyngtonie przekonują mnie, że w najbliższych tygodniach grozi nam na terytorium Ukrainy konflikt zbrojny z siłami rosyjskimi lub wspieranymi przez Rosję. Polska pod rządami PiS jest do tego konfliktu całkowicie nieprzygotowana.
O tym, jak poważne są obawy Amerykanów świadczą doniesienia mediów na temat pomocy wojskowej dla Kijowa. Dziennikarze informowali, że Stany Zjednoczone nie tylko szukają możliwości szybkiego dozbrojenia ukraińskiej armii sprzętem pierwotnie przeznaczonym dla armii afgańskiej. Waszyngton rozważa też scenariusze dozbrojenia Ukraińców na wypadek porażki i przejścia do etapu wojny partyzanckiej. W tym wypadku do naszych sąsiadów miałyby trafić, między innymi, pociski przeciwlotnicze typu Stinger. Znam je dobrze – widziałem je w akcji w latach 80., kiedy Amerykanie dozbrajali nimi afgańskich mudżahedinów w czasie wojny przeciwko Związkowi Radzieckiemu. To między innymi dzięki nim Rosjanie zostali ostatecznie zmuszeni do odwrotu.
W budżecie Pentagonu na rok 2022 na pomoc Ukrainie oficjalnie przeznaczono 300 milionów dolarów. Jednocześnie prezydent Biden i jego najbliżsi współpracownicy zapowiadają, że ewentualny atak Rosji na sąsiada doprowadzi do zwiększenia obecności wojsk NATO w krajach naszego regionu Europy, dalszego zwiększenia wsparcia dla samej Ukrainy oraz nałożenia poważnych sankcji gospodarczych na Rosję. Innymi słowy, Biden ostrzega, że agresja ze strony Moskwy wywoła skutki dokładnie odwrotne od zamierzonych przez Putina, któremu zależy na odepchnięciu NATO jak najdalej od swoich granic.
Takie postawienie sprawy tylko zaostrzyło retorykę Kremla. W połowie grudnia Rosjanie opublikowali listę żądań wobec Zachodu. Putin domaga się w nich, między innymi, całkowitego zatrzymania procesu rozszerzenia NATO – co oznacza, że Ukraina czy Gruzja nigdy nie mogłyby stać się członkami Sojuszu. Ponadto żąda wycofania wojsk NATO z terytorium krajów, które przystąpiły do Sojuszu po roku 1997, w tym z Polski. Żołnierze mogliby na te tereny powrócić jedynie w wyjątkowych sytuacjach i za zgodą wszystkich stron, czyli także Moskwy. Domaga się również, aby państwa należące do Sojuszu Północnoatlantyckiego „nie prowadziły żadnej działalności wojskowej na terytorium Ukrainy, a także innych państw w Europie Wschodniej, Południowym Kaukazie i Azji Środkowej”.
Lista Putina to nic innego jak próba cofnięcia zegara historii o 30 lat i przyznania Rosji potężnej strefy wpływów. Państwa do niej należące mogłyby prowadzić politykę zagraniczną jedynie za przyzwoleniem Moskwy. Zaakceptowanie żądań byłoby równoznaczne z upokorzeniem Stanów Zjednoczonych i całkowitą dyskredytacją wiarygodności NATO. Putin doskonale o tym wie. Na co więc liczy? Albo sądzi, że uda mu się uzyskać zgodę na przynajmniej część roszczeń – na przykład na zamknięcie Ukrainie drogi do Sojuszu – albo szuka pretekstu do rozpoczęcia inwazji. Wystosowaliśmy swoje postulaty – powie – a kiedy Zachód je odrzucił, nie mieliśmy wyboru, musieliśmy działać.
Ostatnio rosyjski minister spraw zagranicznych Sergiej Ławrow stwierdził, że to Zachód chce doprowadzić do wybuchu wojny, a następnie odpowiedzialnością obarczyć Rosję. Dlaczego? Rzekomo po to, by wprowadzić nowe sankcje, uderzając tym samym w konkurencyjność rosyjskiej gospodarki. Nie wyjaśnił tylko, dlaczego Zachód miałby się obawiać gospodarki opartej głównie o przemysł wydobywczy i pod względem wartości PKB mniejszej od gospodarek Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch czy Kanady, o Stanach Zjednoczonych nie wspominając.
Co w tej sytuacji zrobi Waszyngton? Na 9 i 10 stycznia zaplanowano konsultacje rosyjsko-amerykańskie, po których nastąpią rozmowy NATO-Rosja oraz negocjacje w ramach Organizacji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie. Wcześniej, 30 grudnia, na prośbę Moskwy doszło do kolejnej rozmowy telefonicznej z Bidenem. Putin miał ostrzec, że wprowadzenie sankcji za inwazję na Ukrainę doprowadzi do „całkowitego załamania” relacji pomiędzy oboma krajami.
Nie ma wątpliwości, że dla Amerykanów priorytetem jest rywalizacja nie z 11. gospodarką świata, jaką jest Rosja, ale z gospodarką numer 2, czyli Chinami. Niewiadomą pozostaje, jak ten stan rzeczy przełoży się na stosunek do agresywnej polityki Putina. Niektórzy analitycy twierdzą, że w obecnych warunkach amerykański prezydent nie porzuci Ukrainy, bo tym samym podważyłby wiarygodność Stanów Zjednoczonych w oczach sojuszników na całym świecie, także w Azji Wschodniej. I być może ośmieliłby Pekin do bardziej agresywnych działań w regionie, zwłaszcza wobec Tajwanu, który chińscy komuniści obiecują połączyć z Chińską Republiką Ludową.
Inni jednak sądzą, że właśnie z powodu sporów z Chinami, Biden nie może sobie pozwolić na konflikt w Europie, dlatego ostatecznie Putinowi ustąpi. Pojawiają się domysły, że Amerykanie postarają się też za wszelką cenę zapobiec ewentualnemu sojuszowi Moskwy z Pekinem. I to kolejny argument za tym, by ugiąć się pod żądaniami Moskwy – zgodnie z tą logiką zgoda na rosyjskie wpływy w Europie Wschodniej byłaby ceną za neutralność Rosji w amerykańskiej rywalizacji z Chinami. Pytanie jednak, czy Biden uwierzy, że Putin dotrzyma swoich zobowiązań? Stanowczo bym to amerykańskiemu prezydentowi odradzał.
Wynik tej wielkiej rozgrywki ma kluczowe znaczenie dla bezpieczeństwa całego naszego regionu świata. Gra toczy się nie tylko o Ukrainę, ale z naszej perspektywy również o to, by Polska nie była krajem frontowym – czy to przy okazji wojny rosyjsko-ukraińskiej, czy konfliktu między Zachodem z jednej strony, a Rosją i Chinami z drugiej. Innymi słowy chodzi o to, aby powstrzymać agresję Rosji wobec Ukrainy, a jednocześnie nie wepchnąć Putina w ramiona Xi Jinpinga.
Co w tak trudnych warunkach powinna robić Polska dyplomacja? Intensywnie pracować nad realizacją trzech celów. Po pierwsze, nad utrzymaniem bliskich relacji ze Stanami Zjednoczonymi. Po drugie, nad wzmocnieniem pozycji Polski w ramach Unii Europejskiej oraz wypracowaniem dobrych kontaktów z nowym rządem Niemiec – największego państwa UE. I wreszcie, po trzecie, nad próbą stworzenia regionalnej koalicji państw regionu zagrożonych ze strony Moskwy, po to, by skuteczniej przekonywać szeroko rozumiany Zachód do naszych racji. Ten trzeci cel jest jednak niemożliwy do realizacji bez dwóch pierwszych. Polska nie będzie atrakcyjnym partnerem koalicyjnym, jeśli nasze władze będą postrzegane jako nieprzewidywalne, awanturnicze i skłócone z najważniejszymi sojusznikami – USA, Unią Europejską i Niemcami.
Dlatego dobrze, że Andrzej Duda zawetował PiS-owską ustawę medialną nazwaną „lex TVN”. Ale to weto nie jest żadnym sukcesem. Prezydent po prostu zrobił krok w tył znad przepaści, nad którą zaprowadził nas Jarosław Kaczyński. Weto powstrzymało polski rząd przed otwarciem kolejnego frontu w relacjach międzynarodowych, ale dotychczasowe konflikty pozostają z nami. Wciąż naliczane są nam kary ze strony Trybunału Sprawiedliwości UE za łamanie praworządności, relacje z nowymi władzami w Berlinie pozostają chłodne po tym, jak Jarosław Kaczyński zarzucił Niemcom chęć budowy „IV Rzeszy”, a kontakty z administracją Bidena są ograniczone.
Nie możemy być odizolowani od największego sojusznika. Polski premier, prezydent, ministrowie spraw zagranicznych i obrony powinni być w stałym kontakcie z władzami Stanów Zjednoczonych. Tych kontaktów brakuje, bo Polska postawiła się najpierw w roli „wysepki trumpizmu” w Europie, później wykonywała głupie, nieprzyjazne gesty wobec administracji prezydenta Bidena, a teraz spędziliśmy kilkanaście dni grożąc storpedowaniem największej amerykańskiej inwestycji w Polsce.
W czasach, kiedy rośnie zagrożenie wokół polskich granic, jest to tak nieprawdopodobna głupota, że brakuje słów do jej opisu.
Polski antydemokratyczny rząd najwyraźniej wychodzi z założenia, że Amerykanie nigdy nie porzucą naszego regionu Europy. A jeśli tylko wydamy miliardy na amerykańską broń, to stosunki z Waszyngtonem pozostaną poprawne. Mnie bliżej do opinii mojej żony, Anne Applebaum, która w najnowszej książce „Wybór”, napisanej z Donaldem Tuskiem, mówi, że „dziś polski rząd niebezpiecznie zbliża się do tego, co Ameryka jest w stanie tolerować u bliskiego sojusznika”. I przypomina, że przez większą część historii Stanów Zjednoczonych, Polski w ogóle nie było na mapie, co nie przeszkadzało Amerykanom w rozwijaniu ich kraju. „Dlatego można założyć, że poradzą sobie bez Polski jako sojusznika albo z Polską ponownie okupowaną”.
Przez ostatnich 30 lat udało nam się pozyskać silnych sprzymierzeńców. Jeśli jednak o te sojusze nie zadbamy, to w najbliższej przyszłości możemy je stracić. W polityce – podobnie jak w innych dziedzinach życia – nic nie jest dane raz na zawsze. Europie Środkowej grozi powtórka z Jałty, a rząd Rzeczpospolitej nie znalazł nawet czasu na wyrażenie oficjalnego stanowiska. Ani wobec bezczelnych żądań Putina ani wobec procesu dyplomatycznego, który właśnie się wokół nich toczy.
Izolacjonizm Kaczyńskiego, a tak naprawdę międzynarodowa izolacja Polski w wyniku katastrofalnej polityki zagranicznej tego rządu powoduje, że znowu decydują ponad nami. Nacjonalizm po raz kolejny szkodzi narodowi.