Felieton nr 133
Szanowni Państwo!
Szukanie sprzeczności w wypowiedziach Jarosława Kaczyńskiego, to jak szukanie wieżowców w Nowym Jorku – są wszędzie. Nie inaczej jest w ostatniej wypowiedzi podyktowanej tygodnikowi „Sieci”.
Pomijam tu typowe dla Kaczyńskiego teorie spiskowe, opowieści o tajemniczych „siłach zewnętrznych i wewnętrznych”, rzekomo przez które PiS potyka się o własne nogi, a Polski Ład obcina ludziom pensje; pomijam zapewnienia, że Polska PiS jest potęgą międzynarodową, bo podobno istnieją jacyś niezidentyfikowani „politycy w Australii, Turcji, Korei Południowej, którzy patrzą na nas jak na lokalne mocarstwo”; pomijam wreszcie zapewnienia, że rządy Zjednoczonej Prawicy gwarantują Polsce stabilność, bo jak ta stabilność wygląda, można się łatwo przekonać płacąc rachunki i sprawdzając liczbę ofiar pandemii.
Moją uwagę przykuły dwie inne opowieści, które narażają Polskę i polską demokrację na poważne niebezpieczeństwo.
Kaczyński zaczyna rozmowę od powtórzenia oskarżeń wobec Niemiec o chęć budowania „IV Rzeszy”. „Niemcy otwarcie głoszą, że to oni mają decydować”, powiada. Kto konkretnie tak twierdzi, gdzie decydować, w jakich sprawach, w jaki sposób – tego już się nie dowiemy, bo przecież nie chodzi o wyjaśnienie czegokolwiek, tylko postraszenie czytelników.
A kiedy prowadzący wywiad pytają „dlaczego w Unii jest przeciwko tym [niemieckim] planom tak słaby opór”, Kaczyński nie ma im nic do powiedzenia. „Wśród obecnych rządów on jest rzeczywiście słaby”, mówi, po czym dodaje, że są też ugrupowania eurofobiczne, które rosną w siłę, co go najwyraźniej cieszy. Ale na pytanie, jak to możliwe, że rządy tak dumnych państw jak Francja, Holandia, Hiszpania, Włochy i wielu innych, rzekomo chcą się podporządkować Niemcom, nie odpowiada. A przecież to jest fundamentalna kwestia – jak to możliwe, że miliony Europejczyków widzą w Unii Europejskiej nie „IV Rzeszę” jak Kaczyński, lecz organizację, która przynosi im namacalne korzyści?
Zresztą sam Kaczyński – gdy to dla niego wygodne – także te korzyści dostrzega. Pytany o to, czy w związku z możliwością rosyjskiej inwazji na Ukrainę i żądaniami Putina wobec NATO grozi nam podział Europy jak po traktacie w Monachium, odpowiada, że Polska jest w znacznie lepszej sytuacji niż wtedy. Dlaczego? Bo „jesteśmy członkiem NATO, Unii Europejskiej, formalnie sojusznikiem Niemiec”. Wynikałoby z tego, że obecność w organizacjach międzynarodowych zrzeszających państwa zachodnie, w tym Niemcy, jest dla nas korzystna. Ale już w dosłownie następnej odpowiedzi twierdzi, że Niemcy właśnie „wybierają się na żniwa”, a „ich nagrodą ma być owa IV Rzesza”.
Wicepremier ds. bezpieczeństwa straszy także agresywnymi działaniami Rosji. To faktycznie poważne zagrożenie. Nie wiadomo jednak, jak pogodzić te ostrzeżenia z poglądami sojuszników PiS-u wśród zachodnich eurofobów, bo im agresja Rosji w pobliżu naszych granic w ogóle nie przeszkadza. Przypomnijmy, że wspierana przez PiS Marine Le Pen publicznie uznała Ukrainę za strefę wpływów Rosji. Nie wiem, czy Kaczyński jest świadomy tych sprzeczności. Wiem jednak, że wykluczają one prowadzenie spójnej i sensownej polityki zagranicznej, której w tych niebezpiecznych czasach potrzebujemy jak tlenu!
Druga ważna kwestia, to sprawa inwigilowania przez państwo, przy pomocy programu Pegasus, osób związanych z opozycją. Dla Kaczyńskiego to oczywiście „afera z niczego”. Jeśli tak faktycznie jest, to dlaczego politycy PiS już po jej ujawnieniu wielokrotnie kłamali?
Najpierw usłyszeliśmy, że Polska w ogóle takim programem nie dysponuje. „System Pegasus nie jest na wyposażeniu polskich służb. Nie jest wykorzystywany do tego, aby śledzić, inwigilować kogokolwiek w naszym kraju” mówił jeszcze w grudniu wiceminister obrony narodowej Wojciech Skurkiewicz. Michał Woś, wiceminister sprawiedliwości z Solidarnej Polski – odpowiedzialny za przekazanie pieniędzy na zakup Pegasusa z tzw. Funduszu Sprawiedliwości – także początkowo twierdził, że nie wie nawet, czym Pegasus jest. Mateusz Morawiecki pytany o sprawę sugerował, że to „fake newsy” i „fakty medialne”.
Teraz Kaczyński stwierdza, że „Pegasus to program, po który sięgają służby zwalczające korupcję i przestępczość w wielu krajach” i że „źle by było, gdyby polskie służby nie miały tego typu narzędzia”. Tym samym pokazuje, że członkowie rządu zwyczajnie kłamali.
Nie pierwszy raz zresztą. Pamiętają państwo jeszcze aferę Marka Kuchcińskiego, kiedy media ujawniły, że były marszałek Sejmu wykorzystywał rządowy samolot do podróży z rodziną i innymi politykami swojej partii? Wtedy także najpierw zaprzeczano doniesieniom, potem przyznano, że rodzina Kuchcińskiego korzystała z samolotu, ale tylko wtedy, kiedy był on na pokładzie, a na koniec okazało się, że samolot woził także żonę marszałka. W przypadku Pegasusa będzie zapewne podobnie. Wnioskuję tak po odpowiedziach Kaczyńskiego, które w kilku miejscach są co najmniej zastanawiające.
Twierdzi on na przykład, że „opowieści o rzekomych tysiącach sprawdzanych telefonów są całkowicie pozbawione związku z rzeczywistością”. Rzecz w tym, że nikt nie mówi o „tysiącach sprawdzanych telefonów” – jak na razie słyszymy o kilku osobach, które mają powody przypuszczać, że były nielegalnie inwigilowane.
Bardzo możliwe, że służby PiS nie włamały się do „tysięcy telefonów”, a do kilku lub kilkudziesięciu, co nie zmienia faktu, że prawdopodobnie popełniły przestępstwo. Przede wszystkim nie wiadomo, czy były podstawy do inwigilacji i czy sądy – jeśli wydały na nią zgodę – dysponowały pełnią informacji od służb. Ponadto Rzecznik Praw Obywatelskich, prof. Marcin Wiącek, powiedział w rozmowie z „Rzeczpospolitą”, że „polskie prawo nie daje sądowi możliwości wyrażenia zgody na inwigilację za pomocą tego typu urządzenia” jak Pegasus. A to dlatego, że pozwala on nie tylko podsłuchiwać rozmowy telefoniczne, ale pobrać całą zawartość telefonu, a także na bieżąco wykorzystywać kamerę lub mikrofon urządzenia.
Zastanawiająca jest też odpowiedź Kaczyńskiego na pytanie, dlaczego zakup Pegasusa sfinansowano akurat z Funduszu Sprawiedliwości. „To sprawa o charakterze technicznym, bez większego znaczenia” mówi. I dodaje, że „pieniądze publiczne wydano na ważny cel publiczny, związany z walką z przestępczością”. Prowadzący rozmowę najwyraźniej są taką odpowiedzią usatysfakcjonowani, ale wyborcy nie powinni, bo chociażby prokurator Ewa Wrzosek nie ma przedstawionych żadnych zarzutów i nie toczy się przeciw niej żadne postępowanie, które mogłoby uzasadnić zastosowanie oprogramowania wykorzystywanego do walki z najgroźniejszymi przestępcami. Krzysztof Brejza również nie ma postawionych żadnych zarzutów. Także sprawa Giertycha – którą ponad rok temu oddalił sąd – nie kwalifikowała się do użycia tak potężnej broni, jaką jest Pegasus.