Felieton 64
Szanowni Państwo!
Spośród wielu obsesji dręczących polską prawicę, obsesja niemiecka ujawnia się chyba najczęściej. Jak jednym zdaniem podsumować stosunek rządu PiS i jego popleczników do Niemiec? W pierwszej chwili chciałem napisać, że to doskonały przykład tego, co się dzieje, gdy poczucie wyższości moralnej spotyka się z kompleksem prowincjusza. Po chwili zastanowienia doszedłem jednak do wniosku, że w ten sposób można opisać politykę PiS właściwie w każdej dziedzinie. Niemcy tymczasem zajmują w sercach ekipy rządzącej miejsce szczególne.
***
„Wy macie czelność mówić Polakom, że łamią praworządność? Ja Wam przypomnę, że do dzisiaj nie zapłaciliście nawet jednego euro za Wasze poprzednie lekcje praworządności w Polsce” – krzyczał niedawno w Parlamencie Europejskim Patryk Jaki. Krzyczał, chociaż doskonale wie, że mówi nieprawdę, bo mechanizm ochrony praworządności poparło 25 na 27 państw Unii Europejskiej. A Niemcy, w odróżnieniu od wielu innych krajów – m.in. Holandii, Austrii, czy Danii – nie wspierały najbardziej surowych zapisów.
Jaki głowił się też, jak to możliwe, że mechanizm praworządności wprowadza się akurat teraz, kiedy półroczną, rotacyjną prezydencję w Radzie Unii Europejskiej sprawują Niemcy? Odpowiadam: dlatego, że obecnie powinniśmy uchwalać kolejny europejski budżet. Przypominam też, że stworzenia takiego mechanizmu domagały się różne państwa członkowskie i instytucje europejskie, a prace nad nim zaczęły się na długo przed przejęciem prezydencji przez Niemcy.
Dlaczego jednak dzieje się to w czasie, kiedy przewodniczącą Komisji Europejskiej jest Niemka, Ursula von der Leyen? Na to pytanie również z przyjemnością odpowiem: von der Leyen zajmuje swoje stanowisko, między innymi, dzięki poparciu PiS, które nie chciało na tym miejscu Holendra, Fransa Timmermansa. Dodajmy, że po głosowaniu w Parlamencie Europejskim, premier Morawiecki uznał nominację dla von der Leyen za wybitne osiągnięcie swojej ekipy.
„Uważam, że to wielki sukces Polski, a także wielki osobisty sukces premiera Morawieckiego”, mówił europoseł PiS Ryszard Czarnecki. Sam premier jego zdanie podzielał, nazywając von der Leyen „dobrym wyborem”. Podobne opinie innych popleczników PiS z tamtego czasu z łatwością można znaleźć w Internecie.
***
Idźmy jednak dalej. W czwartek, 26 listopada, Parlament Europejski przegłosował rezolucję wspierającą protesty Polek i Polaków organizowane po niesławnym wyroku Trybunału Konstytucyjnego Julii Przyłębskiej. Jak zwykle, gdy ktoś krytycznie ocenia działania rządu Zjednoczonej Prawicy, nie mogło zabraknąć analogii nazistowskich. Tym razem zadanie przypadło Elżbiecie Kruk z PiS.
„W bolszewickiej Rosji, jako pierwszym państwie na świecie, została zalegalizowana aborcja. Następnie prawo takie wprowadziły hitlerowskie Niemcy. Hitler mawiał ponadto: osobiście zastrzelę tego idiotę, który chciałby zabronić aborcji na wschodnich terenach okupowanych. Czy ta myśl jest realizowana?”, pytała Kruk. Pominęła jednak przy tym choćby taki drobiazg, że za rezolucją zagłosowało 455 posłów z rozmaitych krajów; że bardziej liberalne niż Polska, prawo dotyczące przerywania ciąży, mają niemal wszystkie państwa UE – od Portugalii po Finlandię; wreszcie, że w tej sprawie polskie władze radykalizmem przebijają również Viktora Orbána!
Jak to jest, że nawet wówczas, gdy przeciwko rządowi PiS stają niemal wszystkie państwa europejskie, winne zawsze są Niemcy? Z wyjaśnieniem spieszy poseł Mularczyk – PiS-owski specjalista od dyplomacji i reparacji, jakie Berlin, dzięki jego wysiłkom, miał wypłacić Polsce.
„Reszta krajów podporządkowuje się, grzecznie realizując plan Niemiec. Oni próbują pewien kaganiec narzucić najbardziej niepokornym narodom”, tłumaczył Mularczyk widzom TVP Info.
Nie wiem, jak na słowa posła zareagowaliby na przykład Francuzi, Włosi czy Hiszpanie, przypuszczam jednak, że stwierdzenie, iż są jedynie bezwolnymi narzędziami w rękach Berlina, nie wywołałoby w Paryżu, Rzymie i Madrycie entuzjazmu. Taka jest właśnie dyplomacja w wydaniu PiS – nic nie ugrają, a przy okazji wszystkich obrażą.
Nie był to koniec popisów Mularczyka. Na Twitterze stwierdził, że ze strony Unii doświadczamy „szantażu politycznego i ekonomicznego”, będącego skutkiem „nierównowagi ekonomicznej w Europie”, która z kolei wynika z „nierozliczonych wobec Polski zbrodni wojennych”. Krótko mówiąc, z powodu niemieckich zbrodni z czasu II wojny światowej, dziś 25 państw Unii Europejskiej chce, żeby polski rząd przestrzegał konstytucji własnego kraju. Niezbadane są ścieżki, którymi podąża myśl pana posła. Inny specjalista od polityki zagranicznej – członek neo-KRS, Maciej Nawacki – nazwał fundusze UE, z których skorzystały miliony Polaków, „jałmużną”.
***
A przecież ostatnie dni nie są pod tym względem specjalnie wyjątkowe. Opowieści o ciemiężeniu Polaków przez Niemców powracają za każdym razem, kiedy tylko PiS ma jakieś kłopoty – czyli nieustannie. Ta obsesja niemiecka – potęgowana przez propisowskie media, w tym telewizję niegdyś publiczną – niestety przebija się do zwykłych ludzi, którzy zaczynają mówić „paskami z TVP”.
Weźmy więc przez moment te opinie na poważnie. Załóżmy, że Niemcy – faktycznie, najsilniejsze gospodarczo państwo w Europie – całkowicie podporządkowały sobie wszystkie inne kraje i dążą do całkowitego zniewolenia Polski. Jak w tej sytuacji zachowuje się polski rząd i jak powinien się zachować?
Po pierwsze, zamiast wskazywać na te aspekty niemieckiej polityki, które faktycznie budzą sprzeciw w wielu państwach europejskich (a także w samych Niemczech), ekipa Zjednoczonej Prawicy woli odwoływać się do najciemniejszych kart historii. Budowa Nord Stream 2, nadmierne uzależnienie wielkich niemieckich korporacji od rynku zbytu w Chinach, konieczność wzmocnienia zdolności obronnych Europy – to tylko przykładowe zagadnienia, o których mówi się w Europie i które Polska mogłaby podnosić wspólnie z innymi partnerami.
O trudnej historii trzeba pamiętać i tę pamięć przekazywać dalej, a nie używać, jako pałki, przy każdej możliwej okazji. Ani wysiłkom naszej dyplomacji, ani budowaniu świadomości historycznej to nie pomoże.
Po drugie, sukcesy dyplomatyczne odnosi się nie tylko dzięki argumentom, ale też dzięki wsparciu sojuszników. PiS tymczasem nawet nie próbuje ich pozyskać, co kończy się później kompromitującymi wynikami głosowań 27 do 1 czy, tak jak obecnie, 25 do 2.
Międzynarodowych koalicji nie sposób jednak budować wyłącznie przeciw czemuś. Przynajmniej od czasu do czasu, warto byłoby zaproponować pozytywne rozwiązania, a tych pisowscy dyplomaci po prostu nie mają. Być może dlatego, że całą energię wolą tracić na usprawiedliwianie przejmowania sądów i prześladowania sędziów.
Po trzecie, jeśli Niemcy, jako państwo, faktycznie są dla nas tak wielkim zagrożeniem, tym bardziej należy się zaangażować w pozyskiwanie sojuszników wśród samych Niemców. Przełamywanie stereotypów, promowanie polskiej kultury, opowiadanie o naszej historii w sposób, który jest zrozumiały i – co równie ważne – atrakcyjny dla przeciętnego odbiorcy? Nic takiego się nie dzieje. W Instytucie Polskim w Berlinie już dwukrotnie zmieniano dyrektorów, nie dość lojalnych wobec PiS. A największym osiągnięciem polskiej dyplomacji kulturalnej w Niemczech w ostatnim czasie, było odsłonięcie wystawy o… Lechu Kaczyńskim. Złożona z „10 tablic w języku niemieckim i angielskim” zawisła „na ogrodzeniu przyszłej siedziby ambasady Rzeczypospolitej Polskiej w Berlinie”.
Wreszcie, po czwarte, skoro Niemcy są tak poważnym zagrożeniem dla Polski w Unii Europejskiej, co się stanie jeśli – jak coraz głośniej domaga się część prawicy – Polska z Unii wyjdzie? Jedno jest pewne – Niemcy zza naszej zachodniej granicy nie znikną. A czy Polsce łatwiej będzie wpływać na niemiecką politykę samodzielnie, poza Unią Europejską, czy w ramach Unii, przy pomocy innych państw członkowskich i instytucji europejskich? Odpowiedź na to pytanie naprawdę nie jest trudna.
Tak oto dochodzimy do paradoksalnego wniosku: nawet, jeśli ktoś podziela najczarniejsze diagnozy PiS dotyczące Niemiec, nie może popierać polityki, jaką PiS wobec Niemiec prowadzi.