Felieton nr 178
W piątek, 3 marca amerykański Departament Obrony ogłosił nowy pakiet pomocowy dla armii ukraińskiej warty około 400 milionów dolarów. Obok dodatkowej amunicji i części zamiennych znalazły się w nim m.in. pociski burzące, sprzęt do eliminowania przeszkód na trasach przejazdu, mosty czołgowe.
Shashank Joshi, dziennikarz tygodnika „The Economist” zajmujący się obronnością, zauważył, że 40 procent wartości całej pomocy wojskowej od Amerykanów Ukraińcy otrzymali w ciągu ostatnich kilkunastu tygodni, od 21 grudnia. Co z tego wynika? Typ sprzętu i tempo jego przekazywania sugerują, że wojsko ukraińskie przygotowuje się do wiosennej ofensywy.
Wysoko postawieni dowódcy w amerykańskiej armii, z którymi rozmawiałem podczas dorocznej konferencji bezpieczeństwa w Monachium twierdzą, że zdolności bojowe Rosji spadły znacząco, ale mimo to Władimir Putin szykuje się do ofensywy. Rosjanom brakuje jednak siły, która pozwoliłaby zmienić los wojny, na przykład poprzez skuteczne uderzenie na Kijów. Amerykanie wierzą, że armia ukraińska wytrzyma ofensywę, a następnie przejdzie do kompleksowego kontrataku z wykorzystaniem różnych typów broni, w tym walki w cyberprzestrzeni.
Od tego, co wydarzy się w najbliższych tygodniach zależy bardzo wiele. Jeśli Ukraińcom uda się zmusić wroga do odwrotu i – podobnie jak przed kilkoma miesiącami – odzyskać znaczną część terenów zajętych przez Rosjan, wówczas jest szansa na to, że wojnę uda się zakończyć w ciągu najbliższych kilku miesięcy. Jeśli ofensywa utknie, może nasilić się presja na podjęcie negocjacji z Rosjanami. Niedawno amerykański dziennik „Wall Street Journal” informował, że przywódcy Francji, Niemiec, a także Wielkiej Brytanii już zaczynają sondować, czy prezydent Zełenski byłby gotowy usiąść do negocjacji pokojowych z Moskwą w zamian za dodatkowe gwarancje bezpieczeństwa, które jednak nie obejmowałyby członkostwa w NATO.
Intensyfikacja dostaw amerykańskiej broni dla ukraińskiej armii wskazuje, że otoczenie prezydenta Bidena liczy na przesilenie w najbliższej przyszłości. Są też inne sygnały potwierdzające te przypuszczenia: wizyta amerykańskiego prezydenta w Kijowie, wypowiedzi wiceprezydentki Kamali Harris zarzucającej Rosjanom zbrodnie wojenne i zapowiadającej rozliczenie sprawców, a także jednoznaczne ostrzeżenia pod adresem Chin, by nie próbowały dostarczać Rosjanom broni.
W niedawnym wywiadzie Biden opowiadał, jak podczas swojej ostatniej rozmowy z prezydentem Xi Jinpingiem zwrócił uwagę, że po rosyjskiej inwazji kilkaset amerykańskich firm opuściło Rosję. I zasugerował, że to samo mogłoby się stać w relacjach z Chinami. Oczywiście Rosja nie była dla amerykańskich firm kluczowym rynkiem, koszty zerwania relacji handlowych z Chinami byłyby dla Amerykanów wielokrotnie wyższe. Ale jednocześnie ogromna byłaby też presja na amerykańskie firmy ze strony konsumentów i klasy politycznej. Konieczność prowadzenia bardziej „asertywnej” polityki wobec Pekinu to jedna z niewielu kwestii, co do której w USA zgadzają się politycy od lewa do prawa. Opinie o Chinach w innych krajach szeroko rozumianego Zachodu – od Australii i Japonii przez Europę po Kanadę – także załamały się w ciągu kilku ostatnich lat.
Wysyłając broń Rosji Xi Jinping wiele ryzykowałby. Po co więc miałby to zrobić? Sromotna klęska Moskwy lub jej spektakularna wygrana zmieni światowy układ sił. My często patrzymy na wojnę w Ukrainie z naszej lokalnej perspektywy, ale jej skutki będą miały charakter globalny. Dziś Chiny niewątpliwie korzystają ze słabości Rosji, dla której stają się głównym partnerem handlowym i najważniejszym sojusznikiem politycznym. A ze względu na różnicę w potencjale ludnościowym i gospodarczym, to Pekin jest stroną dyktującą warunki. Ot, paradoks – wojna, która w zamierzeniach Putina miała prowadzić do odbudowania wielkiej Rosji, uczyniła z niej wasala Chin.
Ale jednocześnie Chinom nie zależy na tym, by Rosja tę wojnę przegrała z kretesem, bo to oznaczałoby sukces państw zachodnich na czele z USA. Klęska i ewentualna zmiana władzy w Moskwie mogłaby również sprowokować realne reformy w Rosji, których ten kraj potrzebuje od dekad. Chiny potrzebują Rosji słabej, ale wciąż autorytarnej, a nie Rosji, która rozumie, że zabrnęła w ślepą uliczkę i zaczyna szukać innej drogi.
Poza tym w Stanach Zjednoczonych już w przyszłym roku odbywają się wybory prezydenckie, a jeden z poważnych pretendentów – Donald Trump – obiecuje, że wojnę w Ukrainie skończy natychmiast, bo… tak dobrze dogaduje się z Putinem. Wśród wyborców Partii Republikańskiej gotowość do pomagania Ukrainie w walce o niepodległość niestety spada. Zmiana polityczna w Waszyngtonie mogłaby zatem doprowadzić do znacznego osłabienia koalicji państw wspierających Ukrainę. Niewykluczone, że władze w Moskwie i Pekinie na to liczą i chcą Zachód przeczekać.
Ale i dla Ukraińców przedłużająca się walka to poważne zagrożenie. Nasi sąsiedzi pokazali, że zdają sobie sprawę ze stawki tej wojny. Walczą o przetrwanie niepodległej Ukrainy i są gotowi na niebywałe poświęcenia. Musimy jednak pamiętać, że mimo ogromnego bohaterstwa i odwagi wojna codziennie generuje ogromne koszty, a zasoby kraju nie są niewyczerpane. W każdej walce obok żołnierzy i sprzętu do zwycięstwa potrzebna jest także nadzieja, że koszmar kiedyś się skończy.
W Monachium panował nastrój ostrożnego optymizmu, bo Ukraińcy pokazali nie raz, że potrafią korzystać z otrzymanego wsparcia. Ale pamiętajmy, że nawet udana ofensywa wiosenna nie oznacza, że świat zacznie wracać do „normy”. Wojna w Ukrainie gruntownie przeora porządek międzynarodowy, a jej konsekwencje polityczne będziemy odczuwać latami. I nikt jeszcze nie wie, jaki świat się z tych nowych okoliczności wykluje.