Felieton nr 123
Szanowni Państwo!
Gdybyśmy mieli wskazać jeden, najważniejszy cel, dla którego powstała Unia Europejska byłoby to zapobieżenie kolejnej europejskiej wojnie. Kiedy w 1957 roku podpisywano Traktaty Rzymskie, chodziło o stworzenie mechanizmów do pokojowego rozwiązywania konfliktów między państwami, które ledwie 12 lat wcześniej toczyły największą wojnę w dziejach ludzkości.
Dziś Mateusz Morawiecki oskarża UE o chęć rozpętania III wojny światowej tylko dlatego, że ta nie pozwala mu bezkarnie gnębić polskich sędziów. Głupota tego człowieka i pragnienie zadowolenia Kaczyńskiego zdają się nie mieć żadnych granic.
***
Czytam w niektórych mediach, że te wszystkie krzyki, oskarżenia i pohukiwania wydawane przez polityków PiS w Strasburgu, Brukseli i Warszawie to tylko zasłona dymna przed nadchodzącymi ustępstwami. Ekipa Kaczyńskiego nie chce się przyznać do porażki, więc odgraża się jak może, zapowiada, że nie odda choćby guzika, po czym po cichu wycofa się z najbardziej skandalicznych zmian w sądownictwie i zlikwiduje np. Izbę Dyscyplinarną. Zapowiada to zresztą Kaczyński, a Morawiecki w rozmowie z „Financial Times” twierdzi, że Izba zniknie do końca roku. Czy to znaczy, że problem został rozwiązany i nie ma się czym przejmować?
Po pierwsze, wszelkie obietnice dobrowolnego ograniczenia władzy PiS należy traktować tak, jak słynną deklarację walki z nepotyzmem w spółkach Skarbu Państwa. Nie są warte papieru, na których je zapisano.
Po drugie, nawet gdyby przyduszony brakiem pieniędzy Kaczyński zdecydował się zlikwidować Izbę Dyscyplinarną, nie oznacza to końca konfliktu z UE. Prawdę mówiąc, ten konflikt nigdy się nie skończy, dopóki Zjednoczona Prawica ma większość w Sejmie. Z prostego powodu – zasadniczym celem Kaczyńskiego od wygranych wyborów w 2015 roku jest poszerzanie władzy. A tak się składa, że wolne sądy ograniczają jego wpływy i tym samym stają się naturalnym wrogiem. Unia Europejska, broniąc prawa Polaków do niezależnych sądów, także. Zatem chwilowa odwilż – gdyby do niej doszło – niczego nie zmieni, a co najwyżej odłoży w czasie kolejne starcie. Żeby na trwałe zmienić relacje polskiego rządu z UE Kaczyński musiałby uznać niezawisłość sądów, na co nigdy się nie zgodzi.
Proszę nie zapominać, że spór PiS z Unią Europejską trwa nie od dziś, nie od momentu, kiedy rozpoczęły się dyskusje nad mechanizmem „pieniądze za praworządność”, nie od 2019 roku, kiedy Solidarna Polska wprowadziła do Sejmu 19 posłów i zaczęła licytować się z PiS na eurofobiczny radykalizm. Ten spór trwa od samego początku, od 2015 roku, kiedy PiS dokonało pierwszego zamachu na Trybunał Konstytucyjny wprowadzając do niego sędziów dublerów. Z tak zwanych „reform” sądownictwa tłumaczyła się jako premier Beata Szydło, tłumaczy się Morawiecki i będzie tłumaczył się jego następca – bo Kaczyński z zamachu na wolne instytucje nie zrezygnuje.
Po trzecie, nawet jeśli obecna wojownicza, antyunijna retoryka jest jedynie przykrywką dla ustępstw ze strony rządu, to nie znaczy, że słowa, które padają w tej chwili, nie będą miały żadnych negatywnych skutków. Gdy słyszę, że do wyjścia Polski z UE nie dojdzie, bo „prezes tego nie chce”, nóż mi się w kieszeni otwiera. To, co się obecnie dzieje w Polsce, to brexit w pigułce. Partia rządząca rozbudza eurofobiczne nastroje tylko po to, by przykryć swój skok na władzę (i kasę), a jednocześnie obsłużyć potrzeby krzykliwej garstki największych radykałów. Kiedy Morawiecki opowiada, że Komisja Europejska przystawia nam pistolet do głowy, kiedy bredzi o III wojnie światowej – to nie są tylko słowa. Bo słowa mają konsekwencje.
Być może Kaczyński liczy, że pohukując na Unię wytrąci broń z ręki Ziobrze czy zmarginalizuje Konfederację. Myli się, bo te partie zawsze mogą PiS przelicytować i obiecać pójście w konflikcie z Europą o krok dalej. Radykalizacja oskarżeń pod adresem UE nie stonuje nastrojów, tylko jeszcze bardziej je nakręci.
Wystarczy sięgnąć do najnowszych numerów prorządowych gazet, żeby zobaczyć jak daleko zabrnęliśmy. Tam eurofobiczny nonsens, jakby wyjęty ze słownika ojców brexitu, zagościł już na dobre.
Weźmy tekst Rafała Ziemkiewicza z „Do Rzeczy”. Słowa „biurokraci” i „eurokraci” na oznaczenie rzekomo wrogich Polsce sił padają w nim wielokrotnie, ale nigdzie nie znajdziemy wyjaśnienia, kto tworzy ową tajemniczą grupę. Czy eurokratami są członkowie Parlamentu Europejskiego? Przypominam, że nie wzięli się tam znikąd, lecz zostali wybrani przez obywateli w powszechnych wyborach – a, o ile mi wiadomo, biurokraci w wyborach udziału nie biorą. Przypominam również, że PiS dysponuje największą reprezentacją w PE spośród polskich partii (że nie potrafi przekuć tego na realne wpływy, to już inna sprawa). Czyżby Beata Szydło, Adam Bielan, Ryszard Legutko czy Patryk Jaki też byli eurokratami?
Czy eurokratką jest szefowa Komisji Europejskiej wybrana na to stanowisko głosami Parlamentu Europejskiego, w tym polityków PiS? Może więc eurokratów należy szukać w Radzie Europejskiej? Kłopot w tym, że tam zasiadają demokratycznie wybrani przywódcy państw członkowskich, a Polskę reprezentuje Mateusz Morawiecki. Kim więc są eurokraci? Nie wiadomo i właśnie o to chodzi. To epitet, który ma służyć obrażaniu politycznych przeciwników i obrzydzaniu Polakom Unii.
Podobnie jest z inną ciemną siłą, która rzekomo uwzięła się na ludzi Kaczyńskiego. To „lewica” lub – gdy autor tekstu nieco się rozochoci – „lewactwo”. „Widać, że determinacja eurokratów, a także – jak pokazała antypolska debata w Parlamencie Europejskim – wielkiej części europejskiej lewicy (…) jest bardzo duża”, pisze Ziemkiewicz.
Przypomnijmy więc, że obiektem krytyki podczas debaty w Parlamencie Europejskim nie była Polska, lecz konkretne działania polskiego rządu. I krytyka ta padała nie tylko ze strony partii lewicowych, jak Socjaldemokraci czy Zieloni, ale i centroprawicowych, jak Europejska Partia Ludowa, tworzona przez, między innymi, PO i PSL, niemiecką CDU-CSU oraz francuskich Republikanów. Za przyjęciem rezolucji, w której Parlament Europejski wzywał do wywarcia presji na rząd Zjednoczonej Prawicy, zagłosowało 502 europosłów, a jedynie 153 było przeciw! Czy naprawdę czytelnicy „Do Rzeczy” uwierzą, że lewica ma w Parlamencie Europejskim ponad 500 na 705 posłów?
Polskie władze są po prostu tak bezczelne w podważaniu fundamentów Unii, że jednoczą ze sobą partie europejskiej lewicy i prawicy, które w wielu innych sprawach mają odmienne poglądy.
***
Wziąwszy to pod uwagę, kuriozalne są – zamieszczone w tym samym numerze „Do Rzeczy” – wezwania Marka Jurka, aby polska prawica doprowadziła do powołania „silnego, szerokiego klubu prawicowej opozycji w Parlamencie Europejskim”. Podpowiem Markowi Jurkowi, że europejska prawica woli się trzymać od PiS-u jak najdalej, a Kaczyński jest w stanie przyciągnąć co najwyżej prawicową ekstremę.
Grupa polityczna, do której należą ludzie Kaczyńskiego w Parlamencie Europejskim liczy 63 posłów z czego aż 27, czyli ponad 40 procent to posłowie Zjednoczonej Prawicy. Kiedy więc Jurek nawołuje do budowania wielkiego prawicowego bloku muszę rozwiać jego nadzieje – PiS nikogo poważnego nie przyciągnie.
Podobnie jest z wezwaniami Jurka do „podjęcia systematycznej, sektorowej współpracy z szerszym gronem państw Europy Środkowej”. Ponownie pytam: z kim, kiedy nawet w najbliższej nam Grupie Wyszehradzkiej nie potrafimy dojść do porozumienia, a spór z Czechami o elektrownię w Turowie już kosztuje nas około 90 milionów złotych!
PiS-owi pozostali więc przyjaciele jawnie popierający Władimira Putina i wspierani przez Rosję finansowo, jak Zjednoczenie Narodowe Marine Le Pen czy Liga Matteo Salviniego. Kiedy więc Kaczyński mówi w rozmowie z tygodnikiem „Sieci”, że „już carska Rosja świadomie wchodziła z dużymi pieniędzmi w elity zachodnie” i że „podobnie dzieje się dzisiaj”, to mówi o swoich politycznych stronnikach.
„W polityce głupota jest przyczyną większości poważnych nieszczęść” napisał Donald Tusk, komentując występy Morawieckiego. Trudno się nie zgodzić. Ale naprawdę niebezpiecznie robi się, kiedy głupota idzie pod rękę z niezaspokojoną żądzą totalnej władzy.