35 lat temu spędziłem w Afganistanie kilka tygodni jako korespondent brytyjskich mediów, podróżując u boku mudżahedinów, którzy walczyli z okupującym wówczas Afganistan Związkiem Radzieckim i afgańskimi komunistami. Mimo upływu czasu, mam wrażenie, że część obserwacji nadal może pomóc w zrozumieniu tego, co dzieje się dzisiaj.
Poniżej polskie tłumaczenie mojego pierwszego tekstu z Afganistanu, który ukazał się w “The Sunday Telegraph” 21 września 1986 roku.
Radosław Sikorski
„Pod ostrzałem. Triumfujący Afgańczycy uderzają na Rosjan”
„Under fire, as jubilant Afghans hit Russians”, The Sunday Telegraph, 21 września 1986
Było południe i 30 żołnierzy już się zgromadziło. Faruk, dowódca bazy organizacji Dżamaat-i-Islami dał sygnał do rozpoczęcia duchowego przygotowania do ataku.
Wraz ze swoim zastępcą zawinęli kopię Koranu w patu – lekki kocyk, który afgański partyzant zawsze ma przy sobie. Trzymali patu wysoko, każdy żołnierz przechodził pod spodem, przez materiał przykładał księgę do czoła i całował ją z szacunkiem.
Ja również wziąłem udział w rytuale, co wyraźnie ucieszyło moich towarzyszy. „Jesteś teraz z Bogiem” powiedział mi jeden z nich, a mi po plecach przeszły ciarki.
Zanim opuściłem Oxford, aby pojechać w tę podróż (studia ukończyłem zeszłego lata) kapelan w koledżu Christ Church poprosił, abym zostawił mu numery moich ulubionych psalmów. „Jeżeli będziemy organizowali nabożeństwo żałobne, zaśpiewamy je dla ciebie”, zapewnił mnie życzliwie. Notki z psalmami nie zostawiłem i teraz, z każdym krokiem bliżej pozycji radzieckich coraz bardziej tego żałowałem. Zacząłem nienawidzić każdego kamienia, na którym musiałem stanąć. Wiedziałem, że Sowieci porządnie zaminowali całe doliny, a szczególnie podejścia do swoich obozów.
Z prawie miliona min, które rozprowadzili po całym kraju, większość jest, niezgodnie z Konwencją Genewską, plastikowa i w związku z tym niewykrywalna, z usuniętymi systemami autodestrukcji. Będą zabijać i okaleczać mieszkańców przez wiele kolejnych dekad.
Mieliśmy zaatakować sowiecki posterunek chroniący drogę Kabul-Dżalalabad w miejscu, gdzie rzeka Jegdalek spotyka się z rzeką Kabul, na dnie wielkiego kanionu. Po szybkim marszu zajęliśmy nasze pozycje o 15.30. Mieliśmy uderzyć z trzech kierunków i ostrzelać posterunek oraz pojazdy na drodze z ciężkiego działa bezodrzutowego, granatników i karabinów maszynowych. Przydzielono mnie do stanowiska na wysokiej półce skalnej, gdzie miałem idealny widok na całą operację.
Mieliśmy zaatakować o 17:00, godzinę przed zmierzchem, aby dać Rosjanom jak najmniej czasu na sprowadzenie jeszcze za dnia swoich morderczych śmigłowców bojowych Mi-25. Maszyny te przenoszą 120 rakiet i mogą zasypać ziemię pociskami z swojego działka typu gatling. Mudżahedini czują wobec nich wielki respekt.
Przez mniej więcej godziny spoglądałem w dół na posterunek przez lornetkę i obiektywy mojego aparatu, przekonany, że nie zostaliśmy zauważeni. Nagle zamarliśmy. Było ich pięć, grzmiały i zbliżały się wzdłuż drogi, tnąc powietrze 500 metrów nad ziemią – te przerażające śmigłowce.
Zmierzch miał zapaść dopiero za godzinę, a od dróg ucieczki oddzielało nas kilka nagich wzgórz, które nie dawały żadnej osłony. Gdybyśmy pozostali w pozycjach, zostalibyśmy uderzeni z dwóch stron – z powietrza i z posterunku, którego moździerz śmigłowce mogły nakierować na wszystkie właściwe miejsca. Ponownie pożałowałem zaniedbania sprawy psalmów, jednak na szczęście helikoptery przeleciały nad nami i poleciały dalej. Pewnie był to tylko rutynowy patrol.
Z jakiegoś powodu – nie wiem czy z polecenia Faruka, przez przypadek czy z braku dyscypliny – uderzyliśmy 10 minut po zniknięciu helikopterów, 15 minut przed czasem. Sądząc, że nadal mam czas robiłem zdjęcia z grzbietu wzgórza. Spoglądając w dół wielkiej przepaści widziałem lekkie czołgi i ciężarówki przejeżdżające przez przesmyk naprzeciwko mnie wąską drogą biegnącą równolegle do rzeki. Mijały znajdujący się nad nimi obwarowany posterunek i znikały jadąc w kierunku Dżelalabad.
Nagle eksplozja niemal rozsadziła mi uszy i przykryła pyłem. Po paru sekundach szoku rozejrzałem się za śladami zniszczenia. Jednak, ku mojemu zaskoczeniu, zobaczyłem jedynie dwóch mudżahedinów, którzy patrzyli na posterunek, klepali się po kolanach i śmiali jak nastolatkowie z dobrego żartu. To był wystrzał naszego działa bezodrzutowego, a oni zaliczyli właśnie swój pierwszy celny strzał. Od tego momentu zrobiło się bardzo głośno.
Posterunek odpowiedział niemal natychmiast. Prawdopodobnie dlatego, że nasze działo było najcięższą bronią, jaka w nich uderzyła, najbardziej morderczy ostrzał skierowali w naszym kierunku. Posterunek musiał być już kiedyś zaatakowany z tego miejsca, bo pociski moździerzy wybuchały wokół nas tak jakby artylerzyści wiedzieli, gdzie jesteśmy. Niektóre uderzyły poniżej półki skalnej, wyszczerbiając części skały, a inne wybuchały za nami, rozrzucając szrapnele i ostre kamienie na kilkadziesiąt metrów wokół.
Szybko zauważyłem, że, paradoksalnie, najbezpieczniej jest na samym końcu półki skalnej. Teren za mną opadał, a odłamki pocisków moździerzowych, które uderzają poziomo, są nieszkodliwe dla celów znajdujących się wyżej. Jeden z pocisków spadł ledwie sześć metrów za mną, ale mnie nie zranił.
Bitwa
Po 20 minutach skończyła się nam amunicja do działa. Widziałem jak kilkukrotnie uderzyliśmy w posterunek – teraz przykryty dymem. Kiedy przestaliśmy strzelać, uwaga załogi moździerza skoncentrowała się na stanowisku Faruka, który skutecznie dawał się im we znaki atakując z niewielkiej odległości przy pomocy granatów i kałasznikowów. Przyglądałem się temu zza niewielkiego krzaka, kurczowo trzymając się skały.
Niektórzy mudżahedini strzelali także w kierunku drogi. Zobaczyłem dwie ciężarówki jadące wolno przez przesmyk – mimo hałasu najwyraźniej nieświadome toczącej się bitwy. Przywitały je serie wystrzałów z karabinów maszynowych. Z jakiegoś powodu, czy to po to, by sprawdzić uszkodzenie ciężarówki, czy po to by odpowiedzieć ogniem, z jednej z nich wyskoczyło dwóch mężczyzn i zostali powaleni naszymi kulami. Jakimś cudem ciężarówki jechały dalej i udało im się uciec do bezpiecznego miejsca w dalszej części kanionu.
Mogłem na własne oczy zobaczyć, jak wielki kłopot mają Rosjanie z podbiciem tego górzystego kraju. Na drodze znajdowały się dwa lekkie czołgi, bardzo zwrotne i dobrze chronione, jakby stworzone do rozbijania barykad we wschodnio-europejskich miastach. Tu jednak były bezużyteczne i zostały unieruchomione w pierwszych minutach ataku. Ich lufy po prostu nie unosiły się dość wysoko, aby wycelować w nasze pozycje na wzniesieniach, a bez nich czołgi stały się bezbronnymi puszkami – łatwą zdobyczą dla dobrze wycelowanego granatnika.
Atak trwał już niemal godzinę, nadal było jasno, ale helikoptery nie wróciły. Możliwe, że uszkodziliśmy nadajnik posterunku, lub Rosjanom – tak jak mudżahedinom – czasami brakuje koordynacji.
Wycofaliśmy się i spotkaliśmy z innymi w miejscu oddalonym o godzinę piechotą od posterunku. Wyjąłem mój zestaw chirurgiczny, gotowy do pomocy rannym. W poprzednim ataku jednemu z mudżahedinów mina przeciwpiechotna oderwała stopę. Można go było uratować, bo wszystko wskazywało, że żadna z głównych tętnic nie została uszkodzona. Jednak mudżahedini nie mieli najmniejszego pojęcia o nawet najbardziej podstawowej pierwszej pomocy, więc człowiek umarł osiem godzin później z powodu powolnej utraty krwi.
Na szczęście, moja pomoc była zbędna. Mudżahedini byli w radosnym nastroju. Nikt nie został nawet draśnięty, a żeby uświetnić celebrację jeden z partyzantów zastrzelił w drodze powrotnej młodą kozicę górską. Tej nocy po raz pierwszy zjedliśmy mięso.
Z wojskowego punktu widzenia nie było to żadne wielkie zwycięstwo. Nie jestem pewien czy szkody, jakie wyrządziliśmy i strach, jakiego napędziliśmy, były warte niemałej ilości wystrzelanej amunicji, którą mudżahedini muszą taszczyć przez góry z Pakistanu. Ale atak pokazał mi, że siedem lat po rozpoczęciu wojny są w stanie swobodnie przemieszczać się po terenach wiejskich w regionie oddalonym od stolicy o mniej niż 40 kilometrów.
Pokazał mi także, że mudżahedini profesjonalnie posługują się dostępną im bronią. Muszą jednak popracować nad taktyką i planowaniem. Z bronią i ludźmi, jakich mieliśmy do dyspozycji, moglibyśmy spokojnie zdobyć posterunek, gdyby tylko wcześniej znaleziono drogę przez pole minowe.
Podobne operacje mają miejsce w innych prowincjach. W drodze powrotnej do Peszawaru w Pakistanie, dowiedziałem się, że partyzantka właśnie zajęła afgański garnizon w Ferkhar, zabijając ponad 100 żołnierzy, biorąc 200 zakładników i zdobywając tony broni i amunicji.
Dzień po ataku Rosjanie wysłali w odwecie samoloty bombowe w kierunku doliny, w której mieliśmy bazę. Cztery SU-24 pojawiły się o poranku i zrzuciły swój ładunek pośrodku doliny.
Byłem już wtedy tak przyzwyczajony do rosyjskich odrzutowców, że nawet nie schowałem się w naszym niezawodnym schronie wewnątrz góry, i zamiast tego zrobiłem im zdjęcia. Po dziesięciu minutach piloci musieli dojść do wniosku, że swoją dniówkę wyrobili i odlecieli, zostawiając za sobą kilka pokiereszowanych drzew brzoskwiniowych. Niewykluczone, że wielu pilotów to Afgańczycy, którzy nie palą się do zabijania rodaków.
Rosjanie mają nadzieję, że depopulacja prowincji oraz utrzymywanie kontroli nad najważniejszymi miastami i drogami wystarczy do wygrania wojny. Może ich własna propaganda przekonała ich, że mudżahedini to tylko elementy reakcyjne, które znikną, gdy wyeliminuje się ich bazę wsparcia na terenach wiejskich.
Rosjan czeka niemałe zaskoczenie. Mudżahedini, których spotkałem pochodzili ze wszystkich warstw afgańskiego społeczeństwa: poza prostymi chłopakami ze wsi był tam nauczyciel literatury ze szkoły w Kabulu, mistrz zapasów oraz wielu studentów. Widziałem 14-letnich chłopców idących na zasadzkę jak harcerze starający się o kolejną odznakę.
Wszystkich tych ludzi jednoczyło jedno: nienawiść do Szurawich (jak nazywali Rosjan), oraz chęć walki aż do ich ostatecznego wypędzenia. Po prawie siedmiu latach Rosjanie nie są nawet krok bliżej pokonania tych twardych ludzi.