Felieton nr 126
Szanowni Państwo!
Polska Zjednoczonej Prawicy jest w stanie chaosu. A rząd, zamiast szukać sojuszników i łagodzić sytuację, na każdym froncie tylko pogłębia kryzys.
Wbrew zapowiedziom prezesa NBP rośnie inflacja, co widzi każdy, kto robi zakupy spożywcze, tankuje auto, kupuje materiały budowlane, itd. Prezes NBP wolał jednak miesiącami udawać, że zagrożenia nie ma. Rząd tymczasem zapowiada kolejne wydatki socjalne mimo że – jak twierdzi m.in. niedawny gość Wolnego Radia Europa, prof. Marek Belka – takie decyzje w tej chwili tylko pogorszą sytuację.
Pieniędzy z Unii Europejskiej na uruchomienie Krajowego Planu Odbudowy jak nie było, tak nie ma. I nie wiadomo, kiedy się pojawią, bo Mateusz Morawiecki od kompromisu z UE woli straszenie wybuchem „III wojny światowej”. A Zbigniew Ziobro zapowiada kolejne wnioski do Trybunału Julii Przyłębskiej, którego Komisja Europejska słusznie nie uznaje za niezależny sąd. I tak się panowie licytują na radykalizm naszym kosztem – dokładnie kosztem miliona euro dziennie, które polski podatnik już płaci za to, że rząd nie chce przestrzegać polskiej konstytucji i unijnych standardów.
Nie udało się też rozwiązać sporu z Czechami w sprawie Turowa, co kosztuje nas kolejne pół miliona euro dziennie. Euro, dodajmy, coraz droższego o czym wiedzą doskonale polscy importerzy.
Tragiczna sytuacja w edukacji i ochronie zdrowia to temat na oddzielny tekst, a chaos to wyjątkowo łagodne określenie na panujący tam stan.
Wreszcie, rzekomo nieugięta postawa wobec prowokacji Łukaszenki i niechęć do współpracy z instytucjami europejskimi nie zażegnały problemów na granicy. Przeciwnie – zamęt wydaje się rosnąć z każdym dniem.
A co robi Jarosław Kaczyński? Dolewa oliwy do ognia, porównując białoruskie prowokacje do sporu z Czechami o Turów i z instytucjami unijnymi o praworządność. W tygodniku „Sieci” przekonywał, że prawdopodobnie wszystkie te kryzysy są „ze sobą połączone”. To samo powtórzył 10 listopada, kiedy stwierdził, że Polska mierzy się z wyzwaniami „na części naszej wschodniej granicy”, ale i tymi „które przychodzą do nas z zachodu”. W innym miejscu mówił też, że „wielu [jak zwykle nie wyjaśnił, o kogo chodzi] po obu stronach Europy, nie chce zaakceptować naszej suwerenności”. Przy czym „suwerenność” Kaczyński rozumie nie jako swobodę działania państwa, ale prawo swoich ludzi do robienia z państwem tego, na co mają ochotę.
Krótko mówiąc prezes PiS sugeruje, że Polska pod jego rządami prowadzi walkę na dwa fronty i w ogóle jest ofiarą międzynarodowego spisku, w którym współdziałają ze sobą Łukaszenka, Czesi i Komisja Europejska.
Jak wobec tego wytłumaczyć fakt, że przewodnicząca Komisji popiera polski i litewski rząd w ich działaniach na granicy, twierdzi, że Łukaszenko prowadzi przeciwko Polsce „wojnę hybrydową”, a politycy europejscy wręcz apelują o skorzystanie z pomocy, jaką UE może zaoferować? Tego nam już Kaczyński nie wyjaśnia.
Nie robi tego, bo najwyraźniej uważa, że malując obraz oblężonej twierdzy i de facto porównując Komisję Europejską do Łukaszenki poprawi swoje notowania w sondażach. Nie wiem, jak zareagują wyborcy PiS, ale wiem, że w rozwiązaniu problemów to na pewno nie pomoże.
Platforma Obywatelska od dawna powtarza, że do opanowania kryzysu na granicy potrzebna jest współpraca z sojusznikami i umiędzynarodowienie sprawy, czyli uświadomienie innym państwom europejskim, że powstrzymanie Łukaszenki leży w interesie nie tylko Polski, ale także ich. Europejska Agencja Straży Granicznej i Przybrzeżnej (Frontex) mogłaby pomóc nie tylko w weryfikowaniu i odsyłaniu tych osób, które już dostały się do Polski, a które nie spełniają warunków przyznania azylu. Mogłaby także pomóc w wysłaniu na polskie granice funkcjonariuszy z innych państw. Słyszałem już odpowiedzi PiS-owskich ministrów, a nawet premiera, którzy twierdzą, że Frontex to jedynie „urząd”, że nic nie może, a pomoc innych państw będzie co najwyżej symboliczna.
To standardowa odpowiedź PiS-owskich eurofobów, którzy wszędzie w UE widzą „urzędy” i „biurokratów”. Oczywiście, Frontex nie zastąpi polskiej Straży Granicznej, ale może pomóc wysyłając sprzęt i funkcjonariuszy, a także koordynując pomoc innych państw członkowskich. Francuscy, słowaccy czy holenderscy pogranicznicy sami nie obronią polskiej granicy, chodzi jednak o to, aby tu byli. To trochę jak z amerykańskimi żołnierzami stacjonującymi w Polsce. Nie wygrają za nas wojny, ale ich obecność sprawia, że atak na Polskę staje się jednocześnie atakiem na Amerykanów stacjonujących w Polsce. Analogicznie jest w przypadku starć inspirowanych przez Łukaszenkę. Obecność służb z innych państw ma podnieść koszty ewentualnych prowokacji.
Z obecnością mediów jest podobnie. Zakaz pracy dla dziennikarzy w polskiej strefie przygranicznej sprawia, że przekaz idący w świat opiera się na tym, co dzieje się na Białorusi i na wypowiedziach migrantów po drugiej stronie. Jak to możliwe, że reżim autorytarny dopuszcza zagraniczną prasę do relacjonowania wydarzeń, a polski – podobno wciąż demokratyczny – rząd tego nie robi? Bo obawia się reakcji ludzi na to, co dzieje się na granicy. Otwarcie przyznał to Jarosław Kaczyński.
Wojna w Wietnamie – powiedział w niedawnej rozmowie w RMF FM – „została przegrana dzięki temu, że bardzo blisko pierwszej linii albo w ogóle na pierwszej linii byli dziennikarze”. Tłumacząc na polski, Kaczyński twierdzi, że jak ludzie zobaczą, co na zlecenie rządu robią służby i wojsko, to przestaną ten rząd i te działania popierać.
Zostańmy na chwilę przy analogii historycznej. Owszem, doniesienia mediów z Wietnamu wywoływały przerażenie i protesty części Amerykanów, ale to nie protesty i nie media były przyczyną przegranej, tylko brak pomysłu jak tę wojnę wygrać. W Afganistanie podczas interwencji Związku Radzieckiego niezależnych dziennikarzy było jak na lekarstwo, a mimo wszystko Rosjanie po dekadzie walk musieli się wycofać.
Skoro Kaczyński i jego zwolennicy lubią analogie historyczne, to mam dla nich jeszcze jedną. W Stanach Zjednoczonych prawdziwe polityczne trzęsienie ziemi wywołała nie tylko sama wojna w Wietnamie, ale tzw. Pentagon Papers. To publikowane przez dziennik „New York Times” artykuły na podstawie rządowych dokumentów, które pokazywały, jak prezydenci doskonale orientowali się, że nie mają szans na wygraną, a mimo to posyłali do walki kolejnych żołnierzy i kłamali o rzekomych postępach. Amerykanie przegrali nie z powodu relacji w mediach, lecz z powodu błędnych decyzji politycznych i militarnych.
W demokracji ludzie mają prawo wiedzieć, co robi rząd, zwłaszcza w kryzysowych, niebezpiecznych sytuacjach. To nie znaczy, że na granicy ma się znaleźć każdy bloger czy domorosły publicysta. Ale akredytowani dziennikarze powinni mieć możliwość wykonywania swojej pracy. Jeśli Kaczyńskiego nie przekonują odwołania do praw obywateli w demokracji, powinny go przekonać odwołania do interesu Polski. Obecność dziennikarzy po naszej stronie granicy pozwoli wszystkim zobaczyć skalę kryzysu, z jakim mierzą się pogranicznicy, co – jeśli sprawy wyglądają tak jak twierdzi polski rząd – nie tylko Polsce nie zaszkodzi, ale wzmocni poparcie dla działań polskich służb.
Podejrzewam, że Kaczyński nie chce jednak umiędzynarodowienia konfliktu i dopuszczenia dziennikarzy, bo obawia się, że straci kontrolę nad przekazem, który idzie w świat. I tu znów się myli – to właśnie nie dopuszczając zagranicznych mediów, nie rozmawiając z nimi, nie wyjaśniając naszych działań, tracimy kontrolę nad tym, co ludzie na świecie myślą o wydarzeniach na polskiej granicy.
Kaczyński lubi chaos, lubi kiedy jego przeciwnicy nie wiedzą, co się dzieje i co zrobi. Ale teraz zaplątał się we własne sidła i już w nich tylko podryguje.