Felieton nr 191
Szanowni Państwo!
Trzeci odcinek serialu „Reset” pojawił się na antenie TVP Info w poniedziałek wieczorem. Michał Rachoń podróżuje w nim równie dużo i przebiera się równie często jak w dwóch pierwszych, ale jego tezy mają sensu równie mało, co poprzednio. Tym razem główny zarzut dotyczy tego, że rząd Donalda Tuska – uwaga, to nie żart – zabiegał o polskie interesy.
Twórcy bardzo chcieliby dowieść, że rząd PO-PSL dążył do storpedowania projektu tarczy antyrakietowej. W rzeczywistości dokumenty, które przedstawiają i wypowiedzi, które cytują, są dowodem na to, że premier Donald Tusk i jego zaplecze walczyli, by tarcza antyrakietowa broniła bezpieczeństwa nie tylko Stanów Zjednoczonych, ale także Polski. W tym celu stawialiśmy Amerykanom warunki. Argumentowaliśmy, że poprzez rozmieszczenie tarczy antyrakietowej na naszym terytorium zwiększa się zagrożenie dla Polski, między innymi ze strony Kremla, a Władimir Putin formułuje pod naszym adresem kolejne groźby, łącznie z wycelowaniem w terytorium Polski rakiet atomowych. Amerykanie te groźby bagatelizowali. My, wskazując na nie przekonywaliśmy, że instalacja, który zwiększa bezpieczeństwo Amerykanów, jednocześnie rodzi pewne ryzyka dla Polaków.
To dlatego mówiłem stronie amerykańskiej – co Rachoń z Cenckiewiczem cytują w odcinku – „Don’t take Poland for granted”, czyli „Nie myślcie, że Polska na wszystko się zgodzi”. Amerykanie nam nie wierzyli. Do tego stopnia, że na pewnym etapie negocjacji przysłali gotową, przygotowaną przez siebie umowę z prośbą o podpis. Nie mogliśmy się na to zgodzić.
Proszę też pamiętać, że w pierwotnej wersji projektu tarczy antyrakietowej pociski rozmieszczone w Polsce były zdolne do przechwytywania rakiet wycelowanych nie w terytorium Polski, lecz Stanów Zjednoczonych! Twórcy filmu muszą o tym wiedzieć, bo w drugim odcinku dokładnie to mówi im Witold Waszczykowski – były wiceminister spraw zagranicznych, który przez pewien czas odpowiadał za negocjacje w sprawie tarczy.
Różnica między stanowiskiem Tuska i moim, a podejściem Waszczykowskiego była jednak zasadnicza i ostatecznie doprowadziła do jego dymisji. Waszczykowski sądził, że już sama obecność fragmentu tarczy – bo przecież radar potrzebny do przechwytywania pocisków miał być zlokalizowany w Czechach – poprawi bezpieczeństwo Polski. My wiedzieliśmy, że Amerykanie chcą postawić elementy tej instalacji w Polsce, aby podnieść swoje bezpieczeństwo, a nie po to, by dać nam prezent. A skoro mieliśmy coś, na czym Waszyngtonowi zależało, powinniśmy zażądać czegoś w zamian – większego zaangażowania Amerykanów w poprawę bezpieczeństwa naszego kraju. Walczyliśmy więc o to, by amerykańska administracja rozmieściła na naszym terytorium baterie rakiet Patriot lub zapewniła tu stałą obecność wojsk amerykańskich.
Ostatecznie wiceminister Waszczykowski stracił swoje stanowisko nie dlatego, że miał inne zdanie od mojego, ale dlatego, że nie realizował poleceń swoich przełożonych. Jak pisałem w książce „Polska może być lepsza”: „Waszczykowski pojechał do Waszyngtonu z pisemną zatwierdzoną przeze mnie instrukcją negocjacyjną, w której garnizon z patriotami był warunkiem niezbędnym do zawarcia porozumienia. I nagle dowiedzieliśmy się z czeskiej agencji informacyjnej, że umowa została parafowana bez niezbędnego elementu, czyli bez patriotów, a minister z asystentką zapadli się pod ziemię. […] Była to karygodna niesubordynacja”. Wyrzuceniem Waszczykowskiego pokazaliśmy, że nie damy się Amerykanom łatwo rozgrywać.
Jakiś czas później rozmawiałem z ówczesnym amerykańskim ambasadorem w Polsce Danem Friedem, przy okazji międzynarodowej konferencji w Dubrowniku. Fried zapytał mnie wprost: „Chcesz dojść do «tak», czy grasz na zwłokę, aby wyszło na «nie»?”. „Dacie patrioty – będzie tarcza, nie dacie – nie będzie”, odpowiedziałem. Ostatecznie Amerykanie zgodzili się na te warunki, a umowę podpisałem osobiście w Warszawie z Condoleezzą Rice w sierpniu 2008 roku. Na konferencji z udziałem Lecha Kaczyńskiego prezydent podziękował kilku osobom, w tym – co było zaskakujące – także mnie.
Rachoń z Cenckiewiczem stawiają jednak kolejny zarzut: po podpisaniu umowy Sejm zwlekał z jej ratyfikacją. To prawda, ale prezydent Lech Kaczyński doskonale zdawał sobie z tego sprawę. I znów wystarczyło sięgnąć do mojej książki, aby się o tym dowiedzieć. Przed jedną z rozmów z Lechem Kaczyńskim skonsultowałem się m.in. z profesorem Bronisławem Geremkiem, który „twierdził, że tarcza ma swoje plusy i minusy, ale strategicznie patrząc powinniśmy w sprawach bezpieczeństwa postawić na Stany Zjednoczone i nie możemy im odmówić. I że zgadza się z moim stanowiskiem, aby umowę podpisać teraz, a z ratyfikacją poczekać do zmiany warty w USA”. Tak też zrobiliśmy.
I słusznie, bowiem nowa administracja w Waszyngtonie zmieniła koncepcję tarczy. Na szczęście polski Sejm nie ratyfikował jeszcze wówczas umowy, którą podpisywałem z Condoleezzą Rice. W przeciwnym wypadku byłby zmuszony do dokonania ponownej ratyfikacji, co byłoby upokarzające. Ostatecznie aneks do umowy podpisano w Krakowie 3 lipca 2010 roku w obecności mojej i nowej sekretarz stanu Hillary Clinton. Dopiero wówczas została ona ratyfikowana przez Parlament. I to na podstawie tej umowy powstaje będąca na ukończeniu baza w Redzikowie.
W nowej wersji umowy za obopólną zgodą zmieniliśmy garnizon patriotów na stałą obecność wojsk amerykańskich w bazie w Łasku. Negocjowaliśmy twardo, ale zawsze myśląc o zabezpieczeniu interesów Polski. Strategii negocjacyjnej pogratulował mi, między innymi prezydent Czech Vaclav Klaus. Ogromną satysfakcję sprawiła mi też wypowiedź Stephena Hadleya, Doradcy ds. Bezpieczeństwa Narodowego w administracji George’a W. Busha: „Mieliśmy wtedy pretensje, że tak twardo negocjujecie, ale teraz muszę przyznać, że broniłeś interesu swojego kraju”. Amerykanie potrafią docenić partnera, który ma swoje zdanie i jest gotów go bronić.
Wszystkie te informacje panowie Rachoń z Cenckiewiczem znajdą w książce „Polska może być lepsza”, której drugie wydanie ukaże się już w najbliższych miesiącach. Zdjęć z uroczystości z Condoleezzą Rice i Hillary Clinton także chętnie użyczę.
Dziwię się tylko, że politycy PiS oraz ich medialni pomagierzy, którzy podobno tak wysoko cenią sobie suwerenność, dumę narodową i prawo państwa do decydowania o samym sobie, dziś stawiają zarzut swoim poprzednikom, że ci zamiast zgodzić się od razu na żądania potężnego sojusznika walczyli o jak najlepsze warunki umowy.
Jest tu szersza lekcja. Nasza psychoprawica uważa, że suwerenność to jest coś, co się stosuje przeciwko komuś – przeciwko Rosji, przeciwko Brukseli, przeciwko Niemcom. A wobec Stanów Zjednoczonych czy Watykanu obowiązuje inna zasada, „Semper Fidelis”. Może najwyższy czas, aby zrozumiała, że dbałość o polskie interesy obowiązuje zawsze i na wszystkich kierunkach.