CZCIONKA
KONTRAST

Rocznica 4 czerwca

Share this...
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter

Felieton nr 104

Szanowni Państwo!

Dzisiaj mija kolejna rocznica pierwszych, częściowo wolnych wyborów w Polsce. Przez lata mój stosunek do tego, co się wówczas stało, był – mówiąc delikatnie – ambiwalentny. Jak powinniśmy mówić o tamtych wydarzeniach po ponad 30 latach? I czy mają jeszcze jakiekolwiek znaczenie? Zacznijmy od oceny historycznej.

Rozmowy opozycji z komunistami podjęte pod koniec lat 80. dotyczące liberalizacji systemu i w nadziei na odbicie władzy miały sens. Miały sens w tym konkretnym momencie historycznym, kiedy Związek Radziecki – mimo oczywistych problemów gospodarczych, społecznego marazmu i wyczerpania dekadą wojny w Afganistanie – wciąż wydawał się daleki od upadku; kiedy partie komunistyczne w innych krajach bloku wschodniego wciąż były u władzy, a mur berliński wciąż był ucieleśnieniem żelaznej kurtyny.

Siadając do negocjacji z władzą przedstawiciele opozycji zaryzykowali. Mogli obawiać się o uczciwość przeprowadzonych wyborów. Mogli obawiać się o wyniki swoich kandydatów – niższe od oczekiwanego poparcie podkopałoby siłę przetargową opozycji w kontaktach z władzą. Mogli się wreszcie obawiać, że komuniści wykorzystają udział dysydentów w czerwcowych wyborach do podzielenia się odpowiedzialnością za fatalny stan gospodarki. A jednocześnie nie podzielą się władzą.

Nic takiego się nie stało. Wybory okazały się wielkim sukcesem dla strony demokratycznej. Zdobyła wszystkie, poza jednym, miejsca w Senacie i wszystkie z tych miejsc w Sejmie, które mogła zdobyć. Ostatecznie zyskała też większość parlamentarną i stworzyła rząd z pierwszym niekomunistycznym premierem w całym tak zwanym bloku wschodnim. Niespełna dekadę po karnawale Solidarności wydarzenia w Polsce znów budziły globalne zainteresowanie.

Potem jednak przemiany w innych państwach bloku – do tej pory kroczących za Polską na drodze do demokracji– gwałtownie przyspieszyły. W listopadzie upadł mur berliński, władza komunistów załamywała się po kolei w kolejnych krajach „demokracji ludowej”. U nas tymczasem nic się nie zmieniło. Komuniści nadal wchodzili w skład rządu i to zajmując kluczowe resorty obrony i spraw wewnętrznych.

We wrześniu 1992 roku pisałem dla „Wall Street Journal”, że kompromis okrągłego stołu „wciąż dręczy Polskę”. I że dawni opozycjoniści popełnili błąd trwając przy porozumieniu, które ze względu na zmianę okoliczności straciło rację bytu. „Jest rzeczą oczywistą, że należało unieważnić ten układ w styczniu 1990 roku, kiedy komunizm został pokonany w innych krajach, a polska partia komunistyczna została oficjalnie rozwiązana. Zamiast doprowadzić do narodowego pojednania, uparte trzymanie się kompromisu właściwego dla innej epoki podsyciło konflikty i poczucie niepewności”, twierdziłem przed prawie 30 laty i nadal tak uważam.

Prawdziwie wolne wybory zorganizowane na początku 1990 roku stwarzały szansę na przekonujące zwycięstwo wciąż zjednoczonej opozycji. Dałyby jej mandat na rządzenie przez kolejnych kilka lat do czasu, kiedy pozytywne skutki reform gospodarczych wreszcie stałyby się widoczne. Ponad półtora roku opóźnienia – ostatecznie wybory zorganizowano dopiero w październiku 1991 – i wybory prezydenckie w międzyczasie sprawiły, że opozycja rozbiła na drobne stronnictwa i partyjki. A powstałe później rządy Jana Olszewskiego (w którym byłem wiceministrem obrony) i Hanny Suchockiej nigdy nie miały stabilnej większości.

Kolejnym skutkiem zbyt długiego trwania w sojuszu z dawnymi komunistami był powrót postkomunistycznej lewicy do władzy już w 1993 roku, nieco ponad cztery lata po wyborach z 4 czerwca. Dwa lata później prezydentem został Aleksander Kwaśniewski – porażka byłych dysydentów okazała się całkowita.

Ale była to nie tylko klęska polityczna tego konkretnego obozu. Był to także błąd o długofalowych skutkach, które odczuwamy do dziś. W Polsce – w odróżnieniu od wielu innych państw – nie nastąpiło jednoznaczne rozliczenie z autorytarną PRL. Niestabilny rząd Olszewskiego poniósł porażkę w sprawie lustracji, czyli próbie oczyszczenia najważniejszych państwowych struktur z byłych funkcjonariuszy tajnych służb reżimu. Nie była to wyłącznie wina Olszewskiego – przeciwko weryfikacji protestowała także znaczna część opozycji, a „Gazeta Wyborcza” straszyła „polowaniami na czarownice” i „wojną domową”. Nie zgadzałem się wówczas z Adamem Michnikiem w tej sprawie i nie zgadzam do tej pory.

To przecież na tym poczuciu niesprawiedliwości od lat budował i wciąż buduje swoje poparcie Kaczyński. Oczywiście szef PiS robi to w sposób skrajnie cyniczny – byłego prokuratora PRL gotów jest mianować sędzią tak zwanego Trybunału Konstytucyjnego, a byłych opozycjonistów, o karcie znacznie bogatszej niż jego, oskarża o zdradę. Hipokryzja nie przeszkadza mu jednak być skutecznym. Przeprowadzona na początku lat 90., rzetelna lustracja odcięłaby tlen politykom pokroju Kaczyńskiego – żywiących się konfliktem i teoriami spiskowymi.

W rzeczywistości „polska lustracja, źle przygotowana i przeprowadzana w pośpiechu, odniosła skutki odwrotne od zamierzonych”, pisałem w „Foreign Affairs” w 1996 roku. Zamiast oczyścić atmosferę i być wyraźnym sygnałem przejścia do jednego do drugiego systemu, zasiała ziarna niepewności i nieufności wobec całej klasy politycznej. Niemały wpływ miała na to właśnie „Gazeta Wyborcza”, ponieważ „przekaz medialny przekonał wielu, że to donosiciele, a nie ich cele, byli ofiarami polowania na czarownice”.

Dziś pierwsze lata III RP wydają się odległą historią. Ale mimo to wciąż mamy problem z tym, jak tę historię opowiedzieć. Z jednej strony były niewątpliwym sukcesem, bo rozpoczęły najlepszy pod względem rozwoju gospodarczego okres w historii Polski. Od stuleci nasz kraj tak szybko nie nadrabiał zaległości wobec bogatszych państw zachodnich. Z drugiej strony, wielu Polaków miało i ma poczucie, że na tych przemianach nie skorzystali lub nie skorzystali dostatecznie – nawet jeśli obiektywnie żyje im się lepiej. I to poczucie rozczarowania próbują dziś wykorzystać autokraci pokroju Kaczyńskiego czy część ciążącej ku niemu lewicy.

III RP nigdy nie była i nie będzie państwem idealnym. Takich najzwyczajniej nie ma. Ale jest państwem zdecydowanie lepszym niż jej poprzedniczka i zapewne najlepszym, jakie udało nam się w historii stworzyć. Wybory z 4 czerwca były początkiem tej drogi, a ich skutki daleko wykroczyły poza granice Polski. Warto o tej rocznicy przypominać, świętować i być z niej dumnym. Ale warto też pamiętać, że nie w pełni wykorzystaliśmy szansę, jaką wówczas dostaliśmy. Na szczęście demokracja – w odróżnieniu od reżimu totalitarnego – daje szansę naprawy popełnionych błędów. Korzystaliśmy z niej wcześniej, mam nadzieję, że skorzystamy i teraz.

Share this...
Share on Facebook
Facebook
Tweet about this on Twitter
Twitter