Felieton nr 184
Szanowni Państwo!
Dziewięć lat temu, w 25. rocznicę wyborów 4 czerwca na Placu Zamkowym Prezydent Stanów Zjednoczonych Barack Obama mówił do nas:
„Dziękuję, Polsko. Dziękuję za twoją odwagę, dziękuję za przypomnienie światu, że niezależnie od tego, (…) jak długa jest noc, chęć wolności i godności nie blaknie i nigdy nie zniknie. Dziękuję ci, Polsko, za twoją żelazną wytrwałość, za pokazanie, że tak! – zwykli obywatele mogą zmienić bieg historii, a wolność zatriumfuje, ponieważ siła czołgów i armii nie dorównuje sile naszych ideałów. Dziękuję ci, Polsko, za twój triumf. Nie triumf zbrojny, ale triumf w duchu człowieczeństwa, prawdy, która daje nam siłę. Nie ma zmiany bez ryzyka, nie ma postępu bez poświęcenia i nie ma wolności bez solidarności”.
Wielki triumf
Słowa Obamy przypominały światu jak wielkim sukcesem były wybory czerwcowe. To w Pdolsce rozpoczął się upadek bloku komunistycznego. Polacy zagłosowali po to, by Niemcy mogli obalić mur, Czesi i Słowacy przeprowadzić aksamitną rewolucję, Węgrzy uczcić ofiary radzieckiej inwazji z roku 1956, Rumuni odsunąć od władzy krwawego dyktatora, a Litwini, Łotysze, Estończycy, Białorusini i Ukraińcy odzyskać niepodległość. Każdy musiał stoczyć tę walkę oddzielnie, ale zaczęło się w Polsce. To polskie społeczeństwo było primus motor, czyli „pierwszym poruszycielem”, to Polacy sprawili, że żelazna kurtyna wylądowała tam, gdzie jej miejsce – na złomowisku historii.
Był to też jeden z niewielu polskich zrywów, po którym zamiast opłakiwać poległych, mogliśmy świętować sukces. Mamy prawo być dumni.
Niestety, dziś władzę dzierży w Polsce partia, która chce nam to prawo odebrać. Nie tylko wymazać 4 czerwca z kalendarium chwalebnych dat, ale skompromitować, zmieszać z błotem. A wszystko z hasłami patriotyzmu na ustach i pod sztandarem promowania polskiej historii na świecie. Efekty tej promocji widzieliśmy w roku 2019 – na 30-lecie czerwcowych wyborów świat do Polski nie przyjechał.
Wówczas, przed dziewięcioma laty spotykaliśmy się, aby fetować polską demokrację. Dziś spotykamy się, by polskiej demokracji bronić.
Już słyszę krytykę niektórych mediów za powyższe słowa. „Nie straszcie PiS-em, nie dramatyzujcie, nie przesadzajcie”. Ale po siedmiu latach tej władzy Polska wypada źle właściwie w każdym rankingu standardów demokratycznych – wolności mediów, walki z korupcją, praworządności, uczciwości wyborów.
Zasługujemy i na pieniądze, i na praworządność
Kogo to jednak obchodzi, sarkają niektórzy. Ile to wszystko warte dla przeciętnego obywatela? Powiem Państwu: to cztery miliardy złotych kar nałożone na Polskę za nierealizowanie wyroków Trybunału Sprawiedliwości UE; to niemal 160 miliardów złotych z Krajowego Planu Odbudowy, które nie trafiły do Waszych miast, gmin, powiatów. To niewyremontowane drogi, to brak ścieżek rowerowych, ocieplonych bloków, nowych autobusów czy instalacji fotowoltaicznych. To słabsza złotówka, a co za tym idzie – wyższe ceny importowanych towarów, wyższa inflacja i wyższe raty kredytów.
Politycy Zjednoczonej Prawicy mówią, że uzależnienie wypłaty pieniędzy od poszanowania praworządności, to zamach na polską suwerenność. To nieprawda – opozycja i instytucje unijne chcą jedynie, aby Zjednoczona Prawica szanowała naszą własną konstytucję, która mówi, że „Rzeczpospolita Polska jest demokratycznym państwem prawnym”.
Wstąpienie do UE, które w referendum poparło ponad 77 proc. głosujących, przyniosło Polsce rozmaite korzyści: dostęp do wspólnego rynku dla naszych firm, wzrost inwestycji z państw zachodnioeuropejskich, równe traktowanie polskich obywateli w innych krajach UE, możliwość wspólnego negocjowania umów z tak silnymi krajami jak USA czy Chiny, wspólne standardy ochrony konsumentów, pieniądze na inwestycje w drogi, koleje, transport miejski, solidarne zakupy szczepionek w czasie pandemii i wiele innych. To korzyści na tyle istotne, że nasi sąsiedzi w Ukrainie giną na froncie, walcząc o przyjęcie do tego grona. Wiedzą, że razem możemy więcej. Ale – jak w przypadku każdego klubu – członkostwo wymaga poszanowania pewnych reguł. W przeciwnym wypadku klub się rozpadnie.
Opozycja i instytucje unijne chcą, aby Polacy mogli się cieszyć zarówno praworządnością, jak i pieniędzmi z KPO. Zjednoczona Prawica zapewne też chciałaby tych miliardów złotych na rozwój kraju. Ale jeszcze bardziej chce nieograniczonej władzy.
„Dzięki [pieniądzom z KPO] zrealizujemy nowe inwestycje, przyśpieszymy wzrost gospodarczy oraz zwiększymy zatrudnienie. Fundusze zainwestujemy m.in. w rozwój gospodarki, innowacje, środowisko, cyfryzację, edukację i zdrowie. Każdy z nas na tym skorzysta”. Nie są to moje słowa, tylko cytat ze strony internetowej Rady Ministrów. Nawet oni wiedzą, że środki z KPO mogłyby pomóc milionom Polaków. Nie pomagają, bo ważniejszy od interesu obywateli jest interes kolegów z partii. Tak jest obecnie i tak było 34 lata temu.
Ale tak jak dziś Zjednoczona Prawica, tak wówczas Polska Zjednoczona Partia Robotnicza miała rzesze swoich wyborców. Wielu innych Polaków wątpiło, czy kartka do głosowania może cokolwiek zmienić. Ponad jedna trzecia w ogóle nie poszła na wybory. Być może nie wierzyli, że partię będącą od tylu lat u władzy można od władzy odsunąć. A jednak się udało.
Patriotyzm odwagi zamiast patriotyzmu strachu
Wtedy, podobnie jak dziś, niektórzy kręcili nosem na kandydatów opozycji. To zrozumiałe. W wyborach nie startują ideały, tylko ludzie – bardziej liberalni lub bardziej konserwatywni, różnie wykształceni, z odmiennymi pomysłami. Niektórzy mogli się podobać bardziej, inni mniej. Ale wybory to nie konkurs na poszukiwanie sobowtóra. Z politykiem nie trzeba zgadzać się w stu procentach. Ja nawet z żoną nie zgadzam się w każdej sprawie. Ważne – tak w małżeństwie, jak i przy wyborach – aby podzielać te same podstawowe wartości.
W 2017 roku odbyły się w Polsce protesty studentów przeciwko zawłaszczaniu państwa przez partię władzy. Jeden z postulatów tamtych demonstracji brzmiał: „Chcemy żyć w państwie, w którym stanowiska obsadzane są na podstawie umiejętności i kompetencji, a nie przynależności partyjnej”.
Też chciałbym żyć w takiej Polsce – w której ważne są zdolności, nie znajomości; w której karierę robią ludzie doświadczeni, a nie namaszczeni; i w której istotniejsze od tego, kogo znasz jest to, na czym się znasz. Jednym słowem w Polsce, w której liczy się człowiek, nie jego partyjna legitymacja.
Chciałbym także Polski, w której ważny jest patriotyzm. Ale patriotyzm odwagi, nie patriotyzm strachu. Patriotyzm, który czerpie siłę z naszych sukcesów, nie porażek własnych i cudzych. Patriotyzm oparty na wspomnieniach zwycięstw, a nie rozpamiętywaniu krwawych katastrof. Patriotyzm pragmatyczny, nie tragiczny.
Czego boi się władza?
Wyniki wyborów z 4 czerwca były wyrazem takiego patriotyzmu. Stanowiły krok w stronę budowę bogatszej, bezpieczniejszej, bardziej europejskiej Polski. Mamy prawo być z nich dumni. Oby najbliższe wybory także dostarczyły nam powodu do dumy.
Co zrobić, by tak się stało? Odpowiedź jest prosta – oddać głos. „Nie śpij, bo Cię przegłosują” mówiły ulotki przed wyborami czerwcowymi. Jeśli każdy z nas wyborców opozycji zabierze ze sobą na wybory tylko jedną osobę, która dziś chce zostać w domu, Kaczyński, Ziobro i ich ludzie na pewno stracą władzę. Tylko jedną dodatkową osobę!
Żeby się udało, musimy nie tylko zachęcać niezdecydowanych, ale też pokazać, jak wielu z nas ma już dość obecnych rządów. Pokażmy sceptykom, że jesteśmy razem: zdeterminowani i zjednoczeni. Najbliższą okazją będzie marsz przeciwko drożyźnie, złodziejstwu i kłamstwu tej władzy. Spotkajmy się 4 czerwca w Warszawie. Bo ta władza – podobnie jak tamta w 1989 roku – boi się tylko dwóch rzeczy: wściekłych obywateli na ulicach i kartki wyborczej.