Felieton nr 156
W 2016 roku Zjednoczona Prawica jednogłośnie poparła w Sejmie prawo praktycznie zakazujące stawiania w Polsce elektrowni wiatrowych. Dziś Mateusz Morawiecki chciałby się z tej ustawy wycofać. Zobowiązał się do tego także w Krajowym Planie Odbudowy uzgodnionym z Komisją Europejską. Nowe przepisy polskie władze miały wprowadzić do 30 czerwca. Niestety, Morawiecki nie ma w tej kwestii poparcia wszystkich swoich ministrów i posłów.
Spójrzmy na tę sprawę na chłodno. Oto sejmowy klub PiS jednomyślnie wprowadził głupie przepisy. Po kilku latach straconych na tłumaczenie im absurdalności tych regulacji i apeli o ich zmianę część obozu władzy zrozumiała wreszcie, że musi się z nich wycofać. Rząd oficjalnie się do tego zobowiązał, ale premierowi sprzeciwiają się jego formalni podwładni. Ot, Zjednoczona Prawica w pigułce.
Jak znaleźliśmy się w obecnej sytuacji? W maju 2016 roku ówczesny parlament głosami PiS oraz części posłów Kukiz ’15 przegłosował poselski projekt ustawy o inwestycjach w zakresie elektrowni wiatrowych. Zgodnie z nimi nowe wiatraki można było stawiać w odległości nie mniejszej niż 10-krotność całkowitej wysokości wiatraka, czyli około dwa kilometry, od najbliższych zabudowań. Jak podały „Fakty” TVN na skutek wprowadzenia tak restrykcyjnego prawa inwestycje wiatrowe można obecnie realizować na zaledwie… 0,3 proc. (!) terytorium Polski. W rezultacie rozwój branży, która mogłaby pomóc w uniezależnieniu polskiej energetyki od paliw kopalnych importowanych z Rosji zostaje zatrzymany.
Obecna ustawa zakłada poluzowanie powyższych regulacji. „Nowe przepisy”, czytamy w depeszy Polskiej Agencji Prasowej, „mają pozwolić na lokalizowanie farm wiatrowych bliżej domów, jeśli zgodzi się na to gmina w ramach procedury planowania miejscowego. Minimalna odległość od budynków mieszkalnych nie może jednak przekroczyć 500 metrów”. W rezultacie obszar kraju, na którym będzie można stawiać wiatraki ma wzrosnąć z 0,3 do ponad 7 procent. Rząd, zdaje się, zrozumiał, że energetyka wiatrowa to nie tylko kwestia ochrony środowiska, ale także bezpieczeństwa kraju.
„Wszystkim zależy na dywersyfikacji źródeł energii w sytuacji agresji Rosji na Ukrainę. To element bezpieczeństwa energetycznego”, mówił 6 lipca rzecznik rządu. „Infrastrukturę energetyczną rozproszoną jest po prostu dużo trudniej zniszczyć niż jedno duże źródło, dlatego to ważny element bezpieczeństwa kraju”. Szkoda, że zrozumienie tego zajęło kolegom z PiS aż 6 lat.
Dla każdego oczywiste jest, że propozycja rządu jest równoznaczna z wycofaniem się z dotychczasowych regulacji. Wszyscy poza Beatą Szydło. Była premier wciąż twierdzi, że poprzedni projekt posłów PiS był znakomity, a cała partia poparła go, bo „tego domagali się obywatele”. Nie wiem, czy tak było, bo Szydło nie przytoczyła żadnych danych. Wiem jednak, że w sondażu z czerwca tego roku, zamówionym dla organizacji ekologicznej Client Earth, na pytanie „Czy Pana/Pani zdaniem prawo powinno zostać zmienione jak najszybciej, aby ułatwić budowę wiatraków w naszym kraju?”, aż 80 proc. ankietowanych odpowiedziało „Tak”.
Szydło uparcie przekonuje też, że działania rządzącej większości nie wstrzymały rozwoju energetyki wiatrowej i że ma się ona „dobrze”. Zajrzałem do danych Głównego Urzędu Statystycznego, z których wynika, że owszem, farmy wiatrowe produkują nieco więcej energii, ale udział energii wiatru w pozyskaniu energii ze źródeł odnawialnych spada. W roku 2016 wynosił 11,8 procent, a w roku 2019 – trzy lata po wprowadzeniu ustawy anty-wiatrakowej – już tylko 10,6 procent. Rozkwitu nie widzę.
Dziś rząd ma jednak ambicje rozwoju tej gałęzi energetyki. Otwarcie przyznaje to w dokumencie „Reformy i inwestycje w ramach krajowego planu odbudowy i zwiększania odporności”. Zawiera on konkretne zobowiązania, które ludzie Morawieckiego przedłożyli Komisji Europejskiej. Czytamy w nim, że „Polska stopniowo zwiększy moc zainstalowaną lądowych farm wiatrowych i instalacji fotowoltaicznych, co przyczyni się do zielonej transformacji”.
Służy temu wspomniana reforma, odwracająca przepisy z roku 2016. Ma ona „ułatwić realizację tych inwestycji w gminach, które chcą ulokować na swoim terenie takie instalacje, poprzez przyznanie władzom gminnym większych uprawnień w zakresie określania lokalizacji poszczególnych inwestycji oraz umożliwienie lokalizowania elektrowni bliżej budynków mieszkalnych niż obecnie obowiązująca minimalna odległość, wynosząca dziesięciokrotność wysokości instalacji”. W dokumencie jest też zapisany ostateczny termin realizacji tego zobowiązania, który – uwaga! – upłynął 30 czerwca. Ustawa nie tylko nie została uchwalona, ale nawet nie trafiła do Sejmu!
Okazuje się też, że w samym rządzie nie ma zgody na przyjęcie tych regulacji. „Ministrowie Solidarnej Polski byli przeciwni ustawie wiatrakowej w obecnej formie” czytamy na oficjalnym profilu partii na Twitterze. Partia Ziobry zapewnia, że zaproponuje „kompromisowe rozwiązanie” polegające na zwiększeniu minimalnej odległości wiatraków od zabudowy mieszkalnej z 500 do 1000 metrów. Takie rozwiązanie wyraźnie zmniejszy i tak niewielki obszar kraju, na którym można będzie stawiać farmy wiatrowe. Kompromis Ziobry de facto konserwowałby stan obecny i wypaczał sens reformy „Oznaczałoby to nadal wyłączenie 99 proc. powierzchni naszego kraju spod inwestycji wiatrowych. Nie pozwoliłoby to na rozwój branży, podobnie jak jest to obecnie” mówił „Rzeczpospolitej” Janusz Gajowiecki, prezes Polskiego Stowarzyszenia Energetyki Wiatrowej.
Poza samym sporem warto też zwrócić uwagę na sposób procedowania tego rządu – zamiast dojść do porozumienia między sobą, a następnie wnieść ustawę do Sejmu nasza „Zjednoczona” Prawica woli kłócić się na forum publicznym. I to już po upływie terminu, do którego ustawa miała być wprowadzona! Jak Komisja Europejska czy partnerzy zagraniczni mają traktować tych ludzi poważnie?
Ale nawet jeśli panowie Ziobro i Morawiecki uzgodnią wreszcie wspólne stanowisko, to nie wiadomo, czy premier uzyska poparcie dla tej ustawy w samym PiS. Anna Zalewska, była minister edukacji, dziś europosłanka i zagorzały wróg wiatraków już powiedziała w wywiadzie dla Radia Wrocław, że propozycję wysuniętą przez rząd jej partii „trzeba będzie bardzo poprawić”. W „Rzeczpospolitej” czytam, że przeciwni ustawie są także inni posłowie PiS, którzy „na ten moment nie chcą się ujawniać”. Krytycznie ocenia ją również doradca klimatyczny prezydenta. Na antenie Radia Maryja nazwał nową propozycję rządu „niezrozumiałą” i zwracał uwagę, że przecież Andrzej Duda podpisał w 2016 roku ustawę hamującą rozwój energii wiatrowej, a teraz będzie proszony o podpisanie ustawy odwracającej tamte przepisy.
W tej sytuacji, kiedy Morawiecki nie ma poparcia własnej partii, liczy zapewne na głosy opozycji. Faktycznie, Koalicja Obywatelska popiera rozwój farm wiatrowych. Ponadto – w odróżnieniu od niektórych członków Zjednoczonej Prawicy – chcielibyśmy, aby Polacy dostali wreszcie pieniądze z KPO, a do tego potrzebne jest wypełnienie kamieni milowych. Zastanawiam się jednak, dlaczego to opozycja ma popierać spóźnione o wiele lat projekty łatające głupie błędy tego rządu, skoro ludzie z tego rządu nie chcą się do tych błędów przyznać?
Mówiłem to podczas ostatniej konwencji Platformy Obywatelskiej w Radomiu i powtarzam regularnie – jeśli partia Kaczyńskiego nie ma większości w Sejmie, jeśli nie potrafi rządzić i nie jest w stanie wziąć odpowiedzialności za kraj, który doprowadziła do kryzysu, to pozostaje im jedno wyjście: Przeproście i Spadajcie.