Felieton 56
Szanowni Państwo!
Kiedy piszę ten tekst nie wiadomo jeszcze, kto zwyciężył w wyborach prezydenckich w USA. Liczenie głosów – szczególnie tych oddanych listownie – może potrwać kilka dni, a podzielony naród w napięciu czeka na ostateczne rezultaty.
To wielki test nie tylko systemu wyborczego, ale też odpowiedzialności polityków. Test, który Donald Trump, jak na razie, oblewa.
***
Tuż przed 1. w nocy w Waszyngtonie (przed 7. rano naszego czasu) prezydent wysłał tweeta, w którym oskarżył „ich”, czyli zapewne przeciwników politycznych, o próbę „ukradzenia” wyborów. Twitter oznaczył wpis jako potencjalnie wprowadzający w błąd.
Prezydent na tym jednak nie poprzestał. W odpowiedzi na wystąpienie swojego konkurenta, Joe Bidena, który powiedział, że wierzy w wygraną i sądzi, że jego ekipa jest na dobrej drodze do zwycięstwa, Trump wyszedł przed kamery i stwierdził, że… już wygrał. Zażądał też, aby natychmiast przerwano „wszelkie głosowania”, choć zapewne chodziło mu o zaprzestanie procesu liczenia głosów. Prezydent w czasie kampanii wielokrotnie twierdził, że wszystkie głosy powinny zostać podliczone do północy w dniu wyborów, chociaż to po prostu niemożliwe. Zwłaszcza w tym roku, kiedy z powodu pandemii tak wielu Amerykanów zdecydowało się na głosowanie korespondencyjne. Mimo to Trump zapowiedział, że zwróci się z tą sprawą do Sądu Najwyższego. Nie wiadomo jednak, z jaką sprawą dokładnie, ponieważ głowa państwa nie może zabronić stanom liczenia prawidłowo oddanych głosów.
Wystąpienie Trumpa było transmitowane na Facebooku i tym razem to ten serwis oznaczył je jako potencjalnie wprowadzające w błąd w kwestii procedury liczenia głosów.
***
Dlaczego przywódca kraju, który od dekad przedstawiał się jako demokratyczny wzór do naśladowania, chce zatrzymać podliczanie kart do głosowania? Łatwo to wyjaśnić. Jest bardzo prawdopodobne, że większość tych Amerykanów, którzy zdecydowali się na przesłanie swoich głosów pocztą, poparło Joe Bidena. Kandydat Partii Demokratycznej apelował, aby głosować właśnie w ten sposób z powodu zagrożenia koronawirusem. Trump tymczasem konsekwentnie zachęcał do wizyt w lokalach wyborczych i przekonywał – podobnie jak u nas robił to w czasie kampanii prezydenckiej premier Morawiecki – że wirus jest już w odwrocie.
W rezultacie, po podliczeniu głosów oddanych w lokalach wyborczych, Trump może mieć przewagę w kluczowych dla zwycięstwa stanach. Ale już po dodaniu głosów korespondencyjnych, zwycięstwo ostatecznie przypadnie Bidenowi. W wyborach cztery lata temu różnice w tych kilku stanach były minimalne – na poziomie kilkunastu lub kilkudziesięciu tysięcy głosów. Nie ma to jednak znaczenia, bo właściwie we wszystkich stanach obowiązuje system większościowy – to znaczy, że kandydat, który wygra choćby jednym głosem, „zgarnia” wszystkie przypisane do danego stanu głosy elektorskie.
A czym są głosy elektorskie? To liczba „punktów” przypisana do danego stanu i zależna od liczby jego ludności. Łącznie jest ich 538, a do zwycięstwa potrzeba 270. W bardzo wielu stanach zwycięzcę poznaliśmy szybko, ponieważ przewagi jednej lub drugiej partii są w nich ogromne. W tych kilku miejscach jednak, gdzie różnice są minimalne, musimy poczekać na policzenie każdego głosu. Także tych, które wysłano choćby wczoraj i być może wciąż są w drodze do komisji wyborczych.
W tych warunkach odpowiedzialny polityk powinien zachować wstrzemięźliwość. Oczywiście, Trump podobnie jak Biden, może podtrzymywać na duchu swoich wyborców i przekonywać, że wierzy w sukces. Ale między optymistycznym spojrzeniem w przyszłość, a deklarowaniem zwycięstwa jest ogromna różnica. Trump tymczasem robi to, co robił przez całe tygodnie kampanii – podważa wiarygodność procesu wyborczego. Jeśli ostatecznie przegra, a jego wyborcy dojdą do wniosku, że wynik im „ukradziono”, nie wiadomo, czy nie dojdzie do wybuchu przemocy na ulicach. Oczywiście, nie można wykluczyć, że będzie tak także wówczas, gdy przegra Biden. Ale były wiceprezydent, przynajmniej na razie, nie kwestionował procesu głosowania.
***
Co ciekawe, gdyby Trump ostatecznie wygrał, byłby najpewniej pierwszym prezydentem w historii, który dwukrotnie zdobył urząd, mimo że nigdy nie udało mu się zdobyć większości głosów. Już teraz wiemy, że Bidena poparło 68,8 miliona Amerykanów, a Trumpa 66,16 milionów. Jak to możliwe? Właśnie ze względu na wspomniany system elektorski, który podnosi znaczenie mniejszych stanów. Zdecydowane zwycięstwo Bidena w najludniejszym stanie, czyli Kalifornii, nie daje mu żadnych dodatkowych punktów – zdobywa dokładnie tyle samo głosów elektorskich (55), ile zdobyłby, gdyby wygrał tylko jednym głosem. A zatem, jeśli jeden kandydat uzyskuje duże przewagi w ludnych stanach, a drugi wygrywa w „swoich” stanach minimalnie, ale łącznie zdobywa 270 głosów elektorskich, to ten drugi będzie zwycięzcą.
Ten specyficzny system obmyślono początkowo po to, aby wyboru prezydenta nie dokonywali bezpośrednio ludzie, lecz grono mędrców (elektorów), odpornych na populizm i różnego rodzaju naciski z zewnątrz. Z czasem jednak elektorzy przestali debatować, a ich głosy są automatycznie przypisywane kandydatowi, który wygrał w danym stanie. W połączeniu ze zmieniającą się strukturą społeczeństwa – gęstniejącym zaludnieniem stanów na wybrzeżach i mało ludnymi stanami w środku kraju – system daje właśnie taki efekt. Gdyby wybory w USA odbywały się na tych samych zasadach, co w Polsce, to już w nocy z wtorku na środę właściwie pewnym zwycięzcą byłby Biden.
Niestety, zamiast jasnego werdyktu w sprawie prezydentury Trumpa dostaliśmy rezultat, który najpewniej będzie kontestowany w sądach. Kandydaci mogą oskarżać lokalne władze o nieprawidłowe liczenie głosów lub uwzględnianie głosów jakoś wadliwych – źle oznaczonych, błędnie podpisanych czy dostarczonych zbyt późno. Jeśli faktycznie wybory miałyby się decydować w sądach, to będzie bardzo deprymujący obraz amerykańskiej demokracji.
Amerykańskie społeczeństwo jest rozemocjonowane i podzielone do tego stopnia, że sklepikarze i restauratorzy w wielu amerykańskich miastach szykowali się na wybory, zabijając okna swoich sklepów deskami, ponieważ bali się zamieszek. To moment, kiedy politycy powinni wykazać się dojrzałością. Prezydent, jak na razie, tego nie robi.