Felieton nr 145
Szanowni Państwo!
Obóz rządzący najwyraźniej postanowił wykorzystać wojnę w Ukrainie do prowadzenia partyjnej wojny w kraju. Jego działania jak na razie niespecjalnie pomagają PiS, a – tradycyjnie – szkodzą Polsce. I, również tradycyjnie, oparte są na kłamstwach.
Zacznijmy jednak od tego, czego nad Wisłą nie mamy, czyli wzrostu poparcia dla partii rządzącej, na który, być może, liczył Jarosław Kaczyński. W sondażach nie widać zjawiska jednoczenia się „wokół flagi”, czyli, częstego w sytuacji zagrożenia, skoku aprobaty dla obozu władzy. Inaczej jest na przykład w Ukrainie, gdzie odsetek zwolenników prezydenta Wołodymyra Zełenskiego wzrósł z około 30 proc. w połowie zeszłego roku do niemal 90 proc. obecnie. W Polsce podobne zjawisko – choć nie na taką skalę – miało miejsce w kwietniu 2020 roku w pierwszych tygodniach pandemii, kiedy poparcie dla Zjednoczonej Prawicy chwilowo wzrosło. Obecnie nic takiego się nie dzieje. I może dlatego rządzący postanowili wykorzystać nieszczęście Ukrainy do swoich celów.
Kłamstwo o sankcjach
Przede wszystkim, próbują w cieniu wojny przegłosować w Sejmie rozwiązania korzystne dla PiS. Zrobili to po raz pierwszy, gdy w ustawie o pomocy uchodźcom z Ukrainy próbowali zaszyć przepisy zwalniające urzędników za łamanie prawa w sytuacjach nadzwyczajnych. Teraz chcą powtórzyć ten manewr, nawołując do zmiany Konstytucji, co rzekomo jest niezbędne do zwiększenia wydatków na armię i konfiskowania majątków rosyjskich oligarchów.
Jednocześnie, moralnym szantażem próbują zmusić opozycję do współpracy – zarzucając każdemu, kto nie poprze pomysłu współudział w zbrodniach Putina.
„Konfiskata to jeden z elementów nacisków na Rosję, żeby ona zaprzestała agresji. To jest droga do ratowania życia ludzi w tym dzieci, kobiet, bezbronnych cywilów, którzy dzisiaj giną na Ukrainie. I każdy, kto nie będzie chciał podnieść ręki za tą zmianą, będzie się jakoś tam do tych zbrodni dokładał”, mówił Kaczyński w jednej z rządowych rozgłośni radiowych.
Podłość tej wypowiedzi nie polega tylko na próbie zaszantażowania opozycji. Gorzej, że polski rząd już dawno mógłby zamrozić aktywa osób związanych z reżimem na Kremlu i wprowadzić surowsze sankcje wymierzone w Rosję. Przez całe tygodnie nie podejmował jednak żadnych konkretnych kroków, nawet takich, które w innych krajach – rzekomo łagodniejszych wobec Rosji – podjęto. Jak to jest, że Finlandia mogła zamknąć handel z Rosją, Włochy, Francja, Wielka Brytania i Szwajcaria zamrozić aktywa, a nasz rząd, który najgłośniej stawia żądania, nie potrafił zamrozić nawet rosyjskich udziałów w spółce EuRoPol GAZ?
Ekipa Morawieckiego próbowała zrzucić odpowiedzialność za swoją bierność na… Komisję Europejską.
„Tak, nawet z tego miejsca mogę zadeklarować: choćby jutro nakładamy embargo na rosyjski węgiel, jesteśmy na to gotowi”, mówił Mateusz Morawiecki – uwaga! – miesiąc temu, 1 marca. Ale jednocześnie twierdził, że „potrzebujemy zgody ze strony Komisji Europejskiej, aby nałożyć embargo, zakaz importu węgla”. To nieprawda. Zaledwie dzień później dziennik „Rzeczpospolita” tłumaczył Morawieckiemu, że „już na bazie obecnych decyzji Komisji Europejskiej z 28 lutego br., można takie sankcje wprowadzić lub wstrzymać (…) import [węgla]”.
I nagle, pod koniec marca rząd ogłosił przyjęcie projektów zmiany prawa, które mają pozwolić i na odejście od importu rosyjskiego węgla, i na konfiskatę majątków podmiotów wspierających działania Rosji. Nie znam jeszcze szczegółów tych ustaw. Ale to kolejny dowód, że Morawiecki nie mówił prawdy, bo nagle okazało się, że ani zmiana Konstytucji, ani zgoda Komisji Europejskiej nie jest potrzebna.
Kłamstwo kijowskie
W szczere intencje obozu władzy nie pozwala też wierzyć niedawna wizyta premiera i wicepremiera w Kijowie. Do tej pory na stronach rządu można przeczytać kłamliwe oświadczenie mówiące, że Morawiecki i Kaczyński „wraz z premierem Czech Petrem Fialą oraz premierem Słowenii Janezem Janšą udają się dziś do Kijowa jako reprezentanci Rady Europejskiej”.
Przypominam, że zaraz po wizycie rzecznik przewodniczącego Rady Europejskiej powiedział, że Morawiecki nie miał żadnego mandatu do reprezentowania instytucji unijnych. Nie konsultował tego pomysłu na forum unijnym, a jedynie „na marginesie spotkania w Wersalu (…) poinformował przewodniczącą von der Leyen i przewodniczącego Michela o możliwej wizycie w Kijowie”.
Co więcej, to podczas tej wizyty Jarosław Kaczyński przedstawił pomysł interwencji pokojowej sił NATO w Ukrainie, od której niemal natychmiast odciął się sekretarz generalny Sojuszu Jens Stoltenberg. Nie podchwycili jej Amerykanie, a Wołodymyr Zełenski powiedział, że niespecjalnie rozumie, o co Kaczyńskiemu chodzi.
„Nam nie jest potrzebny zamrożony konflikt na terytorium naszego państwa i to podczas spotkania z polskimi kolegami wytłumaczyłem. Wiem, że oni kontynuują tę narrację.
Na szczęście, czy nieszczęście, to na razie nasze państwo, a ja jestem prezydentem, dlatego to my zdecydujemy, będą czy nie będą te, czy inne siły”, stwierdził Zełenski w jednym z wywiadów.
Kaczyński tymczasem brnie dalej. 25 marca w rozmowie z wykupioną przez Orlen gazetą przekonywał, że zrealizowanie jego pomysłu „stworzyłoby co najmniej duże prawdopodobieństwo, że ta wojna by się znacznie szybciej skończyła”. Jak wiadomo najlepsze pomysły to takie, których z nikim nie konsultujemy i których nawet najbardziej zainteresowana strona nie rozumie. Trudno nie odnieść wrażenia, że cała ta wyprawa była przedstawieniem na użytek wewnętrzny i miała stworzyć wrażenie, że Kaczyński odgrywa na arenie międzynarodowej jakąś konstruktywną rolę. Nie wyszło.
Kłamstwo smoleńskie
Wojna w Ukrainie służy także PiS do odgrzewania tematu Smoleńska. Prorządowy tygodnik „Sieci” napisał niedawno, że skoro Putin jest zdolny mordować tysiące Ukraińców, to byłby zdolny zamordować polskiego prezydenta. Czy byłby? Niewykluczone. Problem w tym, że PiS po ponad 6 latach od przejęcia władzy nie jest w stanie pokazać żadnych dowodów zamachu, ani nawet zamknąć śledztwa, które prowadzi prokuratura Zbigniewa Ziobry.
Ale Kaczyński i tak ruszył do mediów, by raz jeszcze powiedzieć, że w Smoleńsku doszło do zamachu i on już wszystko wie. Nic więcej jednak nie powie, bo nie może. Kto mu zabrania i czego się boi, nie zdradził.
Postaram się Kaczyńskiemu pomóc. Podczas procesu, który mi wytoczył za stwierdzenie, że Lech Kaczyński przyczynił się do katastrofy pod Smoleńskiem, wezwę go na świadka. Skoro wicepremier ds. bezpieczeństwa wie, że doszło do zamachu, to niech się tą wiedzą z sądem podzieli.
Poza tym, jeśli naprawdę ma takie informacje, powinien zostać natychmiast przesłuchany przez prokuraturę. Chyba, że oni wszyscy sami nie wierzą w to, co mówią, a cały ten spektakl to kolejna bajeczka dla ludu pisowskiego.