Felieton nr 15
Szanowni Państwo!
Polityka zagraniczna rządów PiS opiera się dziś na jednym filarze – Stanach Zjednoczonych. To błąd. Nie tylko dlatego, że polskie interesy leżą dziś w dużej mierze w Europie, a amerykańska dyplomacja bywa mocno niedyplomatyczna. To błąd także dlatego, że amerykańska polityka wobec Europy jest sprzeczna z polskimi interesami.
Prezydent Donald Trump od czterech lat zapowiada, że stawia „Amerykę na pierwszym miejscu” i że „uczyni Amerykę ponownie wielką”. Ma do tego pełne prawo, ale my powinniśmy sobie zadać pytanie – co to dokładnie znaczy?
Trump zdobywał poparcie przekonując Amerykanów, że są ofiarami. Ofiarami globalizacji, wolnego handlu i systemu międzynarodowego, który powstał po II wojnie światowej i który – w dużej mierze – sami Amerykanie tworzyli. To system z zasady oparty na otwartości i pokojowej wymianie handlowej między państwami wyznającymi podobne wartości. Na tym – i oczywiście na rywalizacji ze Związkiem Radzieckim – opierała się pomyślność Zachodu i jego atrakcyjność w oczach mieszkańców bloku sowieckiego, w tym Polaków. Patrzyliśmy na Zachód i liczyliśmy, że kiedyś będziemy państwem wolnym, gdzie obywatel ma prawo do własnej opinii, a swoje preferencje polityczne może wyrazić w wolnych, równych, powszechnych wyborach.
Oczywiście, Stany Zjednoczone nie zawsze w praktyce realizowały głoszone ideały i nie brakowało w ich polityce zagranicznej decyzji, które budziły duże kontrowersje. Pewne sprawy nie ulegały jednak wątpliwości. Po pierwsze, w konflikcie z ZSRR to Stany Zjednoczone były „imperium dobra”. A po drugie, swój rozwój Europa Zachodnia zawdzięczała w dużej mierze Amerykanom. Nie tylko dzięki dolarom płynącym przez Atlantyk w ramach Planu Marshalla, ale także – a może przede wszystkim – dzięki amerykańskiemu parasolowi bezpieczeństwa w postaci NATO i amerykańskich baz wojskowych.
***
Z upływem czasu jednak amerykańskie zaangażowanie w Europie malało. I trudno się dziwić: zniknęło zagrożenie ze strony Sowietów, rosły znaczenie i ambicje Chin, a po 11 września 2001 roku Amerykanie musieli się zmierzyć z zagrożeniem terrorystycznym i na lata wpisali się w krwawy, kosztowny konflikt na Bliskim Wschodzie, z którego nie widać dobrego wyjścia. W tych warunkach wola do zapewniania ochrony bogatej i względnie spokojnej Europie wyraźnie słabła.
O tym, że Europa powinna wziąć za swoje bezpieczeństwo większą odpowiedzialność, amerykańscy dyplomaci mówili już od dawna. Mówił też o tym, uwielbiany na Starym Kontynencie, prezydent Barack Obama. Donald Trump nie jest pod tym względem wyjątkowy, choć styl, w jakim się komunikuje, wywołuje – mówiąc delikatnie – mieszane uczucia. Kiedy prezydent mówi, że NATO jest dziś „przestarzałe” lub kiedy straszy rozmaite państwa bliżej nieokreślonymi konsekwencjami, jeśli nie zwiększą wydatków na zbrojenia, to budzi raczej niesmak niż wolę współpracy. Średnio tylko 29 procent Europejczyków wierzy w pozytywne skutki działań Trumpa na świecie, a 64 procent jest przeciwnego zdania. Dla porównania wskaźniki dla Angeli Merkel wynoszą odpowiednio 49 procent ufnych i 29 procent tych, którzy wiary w niemiecką kanclerz nie mają [dane z 2019 roku]. Reakcja Amerykanów na światową pandemię zapewne tych statystyk nie poprawi.
Co do istoty rzeczy Trump ma jednak rację – Unia powinna wziąć większą odpowiedzialność za swoje bezpieczeństwo. Problem w tym, że inne działania prezydenta sugerują, że tak naprawdę wcale nie chce on silniejszej Europy.
***
Kiedy w kwietniu zeszłego roku Parlament Europejski zgodził się na utworzenie Europejskiego Funduszu Obronnego o wartości 13 miliardów euro, który ma wspierać wspólne projekty obronne państw europejskich, Amerykanie… zaprotestowali. Podobnie było, kiedy w grudniu 2017 roku uruchomiono pakt obronny PESCO (ang. Permanent Structured Cooperation), który pozwala chętnym do tego państwom unijnym na ściślejszą współpracę w projektach militarnych, na przykład lepszej koordynacji zakupów sprzętu wojskowego, czy pracy nad europejskim sprzętem wojskowym.
Ówczesna minister obrony Niemiec, a dziś szefowa Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen, odpowiadała Amerykanom, że Europa robi dokładnie to, czego Waszyngton od dawna od niej oczekiwał – wzmacnia swoją obronność. Ale Amerykanie twierdzili, że takie działania Europejczyków osłabią NATO, a amerykańskie firmy zbrojeniowe będą miały ograniczony dostęp do rynków europejskich. Amerykański ambasador przy UE Gordon Sondland ostrzegał, że jeśli Unia nadal będzie chciała rozbudowywać swój przemysł wojskowy, Stany rozważą różne odpowiedzi, które prawdopodobnie „nie będą dobre dla żadnej ze stron”.
Reakcja Stanów Zjednoczonych sprawia wrażenie, że Amerykanom zależy nie tyle na naprawdę silniejszej, bliżej współpracującej ze sobą Europie, ile na prostym zwiększeniu europejskich wydatków na zbrojenia, z czego Amerykanie – jako największy na świecie eksporter broni – mogliby skorzystać.
***
Podobny problem widać w obszarze budowy sieci 5G. Amerykanie nie chcą, aby państwa europejskie – i nie tylko europejskie – dopuściły do swoich rynków chińską firmę Huawei, a swój sprzeciw uzasadniają kwestiami bezpieczeństwa. Mówiła o tym wyraźnie w rozmowie ze mną amerykańska ambasador w Polsce Georgette Mosbacher:
„Muszę Panu powiedzieć, że jestem rozczarowana postawą niektórych członków UE i ich stosunkiem do Huaweia. Nie rozumieją prostej prawdy, że wpuszczenie Huawei do sieci 5G jest jak umieszczenie monitoringu w każdym domu. Są kraje, które wiedzą, czym jest komunizm, a które sprzedały swoje porty i niektóre firmy o znaczeniu strategicznym Chinom. To członkowie UE. Nie mogę tego zrozumieć”, mówiła pani ambasador.
Ale kiedy pytałem, czy w interesie Stanów Zjednoczonych nie leży, aby to Unia Europejska wypracowała reguły dla całego kontynentu – bo małe kraje europejskie łatwiej dadzą się zastraszyć Pekinowi niż cała Wspólnota, pani ambasador nie wyraziła dla takiej idei szczególnego poparcia.
***
I na tym właśnie polega paradoks relacji amerykańsko-europejskich. Z jednej strony, Amerykanie chcieliby silniejszej Europy, która mogłaby „odciążyć” Stany Zjednoczone w ich roli globalnego żandarma. Z drugiej jednak strony, silniejsza Europa będzie to także Europa bardziej asertywna, lepiej broniąca swoich interesów w relacjach nie tylko z konkurentami, jak Chiny, ale i sojusznikami, jak USA. I najwyraźniej Waszyngton się tej nowej asertywności obawia.
Interes Europy, w tym Polski, jest jednoznaczny: być dobrym sojusznikiem Stanów Zjednoczonych, ale nie wasalem i nie frajerem.