Felieton nr 119
Szanowni Państwo!
Od pewnego czasu rozmaici politycy Zjednoczonej Prawicy licytują się, kto bardziej skrytykuje Unię Europejską i nasze w niej członkostwo. Nie będę się tu zajmował idiotyzmami wygadywanymi w mediach przez Marka Suskiego, który porównuje obecność w UE do okupacji hitlerowskiej i sowieckiej. Nie będę się słowami Suskiego zajmował nie tylko z szacunku dla inteligencji moich Czytelników, ale przede wszystkim z szacunku dla pamięci ofiar tych reżimów.
Sowieci i niemieccy naziści zabili miliony polskich obywateli, wielu innym złamali życie, wywieźli na roboty, zagrabili majątek, zostawiając za sobą zgliszcza. Porównywanie dobrowolnego, korzystnego dla Polski i popieranego przez ponad 80 proc. Polaków członkostwa w UE do koszmaru okupacji jest nie tylko kłamliwe – jest moralnie odrażające. I wystawia świadectwo w tym samym stopniu Suskiemu, co Kaczyńskiemu, który mu te idiotyzmy mówić kazał.
Jednocześnie inni politycy Zjednoczonej Prawicy próbują krytykować członkostwo w Unii w sposób z pozoru bardziej poważny. Podpierają się liczbami i przekonują, że przynależność do UE nam się nie opłaca. Ostatnio takie „wyliczenia” przedstawiał Patryk Jaki, któremu wyszło, że do członkostwa dopłaciliśmy setki miliardów złotych. Bogaty to kraj, którego stać na takie ekstrawagancje. Z wyliczeniami Jakiego jest jednak tak, jak z deklaracją antykorupcyjną PiS – nie są warte papieru, na którym je zapisano.
Po pierwsze, Jaki porównuje rzeczy nieporównywalne, czyli bierze z jednej strony sumę środków otrzymanych przez Polskę z budżetu UE i zestawia z zyskami, jakie firmy zagraniczne wypracowały dla siebie w naszym kraju. Równie dobrze można by porównać jabłka do pomarańczy, stwierdzić, że te drugie są bardziej pomarańczowe, a w związku z tym kupowanie jabłek się nie opłaca. To jest ten poziom absurdu.
Po drugie, zyski niepolskich firm to istota argumentacji Jakiego. Ale z faktu, że zagraniczne firmy prowadzą w naszym kraju opłacalną działalność nie wynika, że Polacy na tym tracą. Jest dokładnie odwrotnie! Jeśli jakaś firma stawia w Polsce fabrykę na przykład samochodów i na ich sprzedaży zarabia, to przecież tworzy miejsca pracy dla polskich pracowników. A pensje, jakie ci ludzie dostają, wydają następnie w Polsce i od nich odprowadzają podatki, składki emerytalne, zdrowotne itd. Innymi słowy zagraniczna inwestycja w Polsce zwykle jest korzystna i dla inwestującej firmy, i dla pracowników, i dla polskiego państwa. Ale tego już w swoich wyliczeniach Jaki nie uwzględnia.
Najwyraźniej europoseł wie coś, czego nie wie premier jego rządu. Bo Mateusz Morawiecki gorąco zachęca zagraniczne przedsiębiorstwa do inwestowania w Polsce. Na przykład Mercedes otrzymał od polskiego rządu ponad 80 milionów złotych wsparcia na budowę fabryki w Jaworze i dodatkowe ulgi podatkowe wynikające z tego, że fabryka powstanie w Specjalnej Strefie Ekonomicznej koło Wałbrzycha. Amerykański gigant finansowy JP Morgan za otwarcie biura w Warszawie otrzymał od rządu dotację na ponad 20 milionów złotych. To jak to jest z tymi zagranicznymi inwestycjami – opłacają się czy nie?
Po trzecie, wiele firm inwestujących w Polsce wytwarza dobra, z których korzystają sami Polacy. Jeśli jakieś przedsiębiorstwo wygra przetarg na budowę drogi, to nie tylko w czasie tej budowy może zatrudnić polskich pracowników i zaprosić polskie firmy do współpracy, ale na koniec zostawia w Polsce drogę, z której wszyscy korzystamy i która przyczynia się do rozwoju gospodarczego. Dodajmy jeszcze, że wiele z takich inwestycji jest finansowanych w dużej części za pieniądze z unijnego budżetu. A zatem z UE otrzymujemy środki na inwestycję, na jej realizacji zarabiają polscy pracownicy zagranicznej firmy i na koniec zostajemy z nową infrastrukturą. To faktycznie straszne.
Po czwarte, czy gdybyśmy nie byli w UE, to zagraniczne przedsiębiorstwa działające w Polsce przestałyby przelewać zyski do centrali w swoich krajach? Oczywiście, że nie. Dwie rzeczy z pewnością by się jednak zmieniły. Nie dostawalibyśmy pieniędzy z budżetu UE, a europejskich inwestycji byłoby mniej, bo koszty inwestowania u nas byłyby wyższe – chociażby ze względu na cła, jakie zostałyby nałożone na towary produkowane w Polsce i eksportowane do UE. A – jak już sobie powiedzieliśmy – mniej zagranicznych inwestycji, to także mniejsza liczba miejsc pracy dla Polaków.
Po piąte, wprowadzenie ceł po ewentualnym polexicie uderzyłoby także w polskich eksporterów. Koszty ceł musieliby doliczyć do swoich produktów, a tym samym staliby się mniej konkurencyjni niż ich europejscy rywale. W takiej sytuacji polski producent na przykład butów, mógłby przenieść produkcję za granicę, do kraju UE po to żeby zyskać swobodny dostęp do całego europejskiego rynku. Czy na tym zależy Jakiemu i jego kolegom? Na wyprowadzaniu z Polski miejsc pracy?
Po szóste, Jaki i inni nasi eurofobowie często powtarzają, że Polska traci na obecności w Unii, ponieważ ta okropna Bruksela coś nam narzuca – na przykład w kwestii wprowadzenia odnawialnych źródeł energii i ograniczenia emisji dwutlenku węgla. Przede wszystkim Unia niczego nam nie narzuca, bo nie może. Wszelkie nowe przepisy muszą zostać zaakceptowane przez państwa członkowskie. Dzieje się tak z bardzo prostej przyczyny – UE nie jest organizacja autorytarną, lecz demokratyczną, a polskie władze współtworzą politykę Unii. To Mateusz Morawiecki reprezentuje nas na posiedzeniach Rady Europejskiej, a ministrowie na posiedzeniach Rady Unii Europejskiej. Rozwiązania wprowadzane na poziomie Wspólnoty to kompromisy zaakceptowane także przez polski rząd.
Eurofob odpowie w tym miejscu, że gdybyśmy wyszli z Unii, nie musielibyśmy się oglądać się na innych. Polska poza UE mogłaby więc ignorować wszelkie unijne normy energetyczne, środowiskowe itd. Co prawda trulibyśmy wówczas naszych współobywateli, ale wytwarzalibyśmy wszystko taniej i nasza gospodarka byłaby bardziej konkurencyjna. Niestety, to po prostu nieprawda.
Jako członkowie Wspólnoty mamy wpływ na tworzenie unijnego prawa. Po polexicie, ten wpływ by zniknął, a nasze firmy i tak musiałby spełniać unijne normy, jeśli chciałyby korzystać z unijnego rynku. Już dziś wiadomo, że produkty z krajów spoza Unii, które nie przestrzegają tak wyśrubowanych norm środowiskowych, jakie obowiązują w UE, będą obłożone dodatkowym podatkiem. Właśnie po to, żeby nie chronić europejskie – w tym polskie – firmy.
***
Analizy Jakiego i jemu podobnych eurofobów mają więc przynajmniej dwie zasadnicze wady. Przede wszystkim opierają się na bardzo wątpliwych wyliczeniach i porównaniach zjawisk nieporównywalnych. A poza tym całą energię skupiają na krytyce UE, pomijając odpowiedź na pytanie o poziom naszego życia poza Wspólnotą. Dlaczego? Bo byłby znacznie niższy.
W całej tej dyskusji nie chodzi o Unię. Chodzi o licytację na radykalizm, walkę o te kilka procent skrajnie eurofobicznych wyborców, do których chcą dotrzeć Solidarna Polska, PiS i Konfederacja.
A tak naprawdę obecna władza doskonale zdaje sobie sprawę z korzyści, jakie daje nam obecność w UE.
„Efekty rozszerzenia UE w 2004 roku można oceniać z różnych perspektyw. W wymiarze symbolicznym zakończyło ostatecznie erę historycznych podziałów, w politycznym przyczyniło się do poszerzenia obszaru współpracy, pokoju i stabilności. W aspekcie międzynarodowym wzmocniło pozycję Unii w zglobalizowanym świecie. Wśród zalet dla nowo przyjętych państw należy natomiast wskazać możliwość funkcjonowania w obrębie rynku wewnętrznego oraz pozytywny wpływ rozszerzenia na sytuację społeczno-ekonomiczną. […] Do Polski szerokim strumieniem popłynęły unijne pieniądze, które w połączeniu z pracowitością i przedsiębiorczością Polaków, zmieniły oblicze naszego kraju”.
Powyższy akapit to nie są moje słowa. To fragment prezentacji korzyści z członkostwa Polski w UE przygotowanej zaledwie dwa lata temu przez rząd Zjednoczonej Prawicy. Rząd, którego wiceministrem był wówczas Patryk Jaki.
Widząc tę spiralę kłamstw proponowałem, i propozycję podtrzymuję, aby obejmując mandat do Parlamentu Europejskiego poseł – tak jak w wielu parlamentach narodowych – przysięgał strzec interesów swoich wyborców i przestrzegać porządku prawnego UE, ale też potwierdzał lojalność wobec instytucji, w której pracuje. Inaczej nasi eurofobowie będą jak Nigel Farage, ojciec Brexitu, który przez 20 lat atakował Unię i „elity brukselskie” na gaży europosła. A teraz do fuchy komentatora w Russia Today dostaje jeszcze emeryturę z Parlamentu Europejskiego. Nie ma dla nich granicy obłudy.