Felieton 61
Szanowni Państwo!
Mateusz Morawiecki wystąpił wczoraj w Sejmie i tłumaczył, co chce osiągnąć, idąc na wojnę z innymi państwami Unii Europejskiej. Jak zwykle u Morawieckiego, pełno było w tym wystąpieniu wielkich słów o Polsce, patriotyzmie, suwerenności i demokracji. I jak zwykle, służyły one tylko jednemu – przykryciu tego, że polski rząd walczy nie o wielkie idee, ale o partyjne interesy. I że dla zachowania swojej minimalnej większości w Sejmie, gotów jest zaryzykować zdrowiem, życiem i przyszłością milionów Polaków. Ale po kolei.
Po pierwsze, Morawiecki przekonywał, że staje w obronie – nie żartuję! – „europejskich wartości”. Jakie wartości ma na myśli, nie wiem. Ale te europejskie zostały zapisane w Artykule 2 Traktatu o Unii Europejskiej. Oto ich lista:
„Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości”.
Kto więc broni europejskich wartości? Ci, którzy chcą chronić praworządności, czy ci, którzy chcą ją łamać?
Po drugie, Morawiecki stwierdził, że mechanizm pozwalający na zamrożenie funduszy dla krajów naruszających zasady praworządności, wprowadzi nierówne traktowanie państw członkowskich. W pewnym sensie ma rację – te państwa, które praworządność szanują, będą traktowane inaczej niż te, które ją łamią. Ale zgodnie z tą logiką można powiedzieć, że prawo w ogóle wprowadza nierówne traktowanie. Złodziej faktycznie jest traktowany inaczej niż ten, kto nie kradnie.
Tak samo będzie w tym wypadku. Mechanizm dotyczący przestrzegania praworządności nie dotyczy Polski czy Węgier, ale wszystkich państw członkowskich – od Malty i Estonii, przez Czechy i Austrię, po Francję i Niemcy. Przepisy są jednakowe dla każdego – różnica polega na tym, że różne państwa, różnie praworządności przestrzegają. Polska po prostu jej nie przestrzega.
Po trzecie, usłyszeliśmy, że nowe regulacje będą „w dowolny sposób interpretowane przez biurokratów z Brukseli”. Otóż nie. Z prostego powodu – Unia Europejska to nie Polska rządzona przez PiS, gdzie Kaczyński decyduje, jaki przepis prawa zastosować, a jaki nie; jaką ustawę opublikować, a jaką nie; jaki wyrok sądu uznać, a jaki nie.
Nowe regulacje będą stosowane zgodnie z zapisami, na które – przypomnę – zgodziło się 25 na 27 państw członkowskich. Zapisy te mówią zaś wyraźnie, że „naruszenie zasad praworządności” może stwierdzić Komisja Europejska, ale nie na podstawie swojego widzimisię, lecz na podstawie „obiektywnej, uczciwej i bezstronnej” oceny. Oceny dokonanej na podstawie informacji otrzymanych od całej gamy rozmaitych instytucji wymienionych z nazwy – od Trybunału Sprawiedliwości UE, przez biuro Europejskiego Prokuratora Generalnego, po europejskie instytucje zajmujące się zwalczaniem korupcji.
I nawet jeśli Komisja stwierdzi naruszenie praworządności, musi poinformować o tym państwo, które dostanie czas na wprowadzenie odpowiednich rozwiązań. Dopiero jeśli Komisja udowodni, że proponowane rozwiązania są niewystarczające lub nie otrzyma ich wcale, może przekazać swoją decyzję do Rady Unii Europejskiej, w której zasiadają przedstawiciele wszystkich państw członkowskich.
Rada z kolei przyjmuje decyzję Komisji większością kwalifikowaną, czyli głosami co najmniej 55 procent państw, zamieszkanych przez 65 procent wszystkich obywateli Unii. Cały proces jest więc skomplikowany i ostatecznie oparty na demokratycznie podjętej decyzji. Jeśli polski rząd uważa, że nie łamie praworządności, wystarczy, że przekona o tym zaledwie kilka innych państw. Czy to takie trudne?
Przy okazji powtórzę po raz kolejny, że Komisja Europejska nie jest zarządzana przez jakichś narzucanych odgórnie urzędników, co sugeruje Morawiecki, ale komisarzy wskazywanych przez poszczególne kraje. Polski komisarz z PiS także jest jej członkiem i odpowiada za rolnictwo. Mało tego, każdy komisarz i cała Komisja muszą uzyskać aprobatę Parlamentu Europejskiego, w którym zasiadają posłowie wybierani przez miliony Europejczyków. To instytucja z lepszym mandatem demokratycznym niż polski rząd, gdzie o tym, kto zostanie ministrem decyduje jeden Kaczyński, w najlepszym razie porozumiawszy się z Ziobrą i Gowinem.
Po czwarte, Morawiecki straszył – po raz nie wiadomo który – że nowe przepisy zagrażają polskiej suwerenności. I w tym wypadku myśl premiera biegnie nieznanymi mi ścieżkami. W jaki sposób przestrzeganie polskiej konstytucji ogranicza naszą suwerenność? A przecież Unia nie domaga się niczego innego, poza poszanowaniem naszych własnych podstaw ustrojowych, które obowiązywały, kiedy wchodziliśmy do UE.
Morawiecki załamuje ręce i twierdzi, że „to nie jest Unia Europejska, do której my wchodziliśmy”. Ale przecież inne państwa członkowskie mogą to twierdzenie odwrócić i powiedzieć: „To nie jest ta Polska, która do Unii aplikowała i została przyjęta”.
Unia nie pójdzie na daleko idące ustępstwa wobec Morawieckiego i Orbána, bo na rozwadnianie mechanizmu praworządności nie zgadza się wiele państw członkowskich ani Parlament Europejski. Po latach przepychanek wszyscy doskonale zdają sobie sprawę, że upomnienia i prośby nie robią na rządach Polski i Węgier żadnego wrażenia. I że jeśli raz jeszcze pozostałe kraje odpuszczą radykałom, to jedynie ich ośmieli. I zamiast rozwiązać problem, wyłącznie go pogłębi.
Po piąte, premier przekonuje, że weto dla unijnego budżetu to nic strasznego, bo przecież inne państwa także sięgały po to narzędzie i nic się nie stało. „Wielka Brytania […] groziła użyciem weta wielokrotnie i czy coś się stało komuś w związku z tym?”, mówił. Nie wiem, na jakim świecie żyje Morawiecki, ale w moim – Wielka Brytania jest poza Unią! Oczywiście, nie dlatego, że raz czy drugi użyła weta. Ale dlatego, że kolejni brytyjscy politycy – po to, aby ułagodzić grupkę radykalnych eurosceptyków w swojej partii – przedstawiali Unię jako złowrogą dyktaturę. Dokładnie tak samo, jak czyni to dziś Morawiecki.
W tym samym wystąpieniu polski premier porównał obecność Polski w UE do zależności od komunistycznego ZSRR. Dokładnie to samo robili brytyjscy konserwatyści przed Brexitem. Im można zarzucić niewiedzę, ale Morawiecki chyba jeszcze pamięta, na czym polegało uzależnienie od Moskwy. Dlatego chciałbym premiera zapytać: ile czołgów wysłała do Polski Unia Europejska, żeby na siłę trzymać nas w swoim gronie? ilu ludzi zamordowała, zesłała lub skazała na wieloletnie więzienia, jak to robili komuniści z Polakami?
Nie mogę zrozumieć, jak wiele trzeba mieć pogardy dla własnej historii i dla milionów Polaków, którzy cierpieli pod rządami komunistycznymi, żeby sięgać po tak idiotyczne porównania. A przecież to nie pierwszy raz.
Po szóste, wbrew temu, co mówi Morawiecki, postawienie weta unijnemu budżetowi nie jest obroną interesów Polski, lecz interesów partii. Bo co niby zyska Polska – albo my, obywatele – na tym, że damy Kaczyńskiemu, Morawieckiemu i Ziobrze wolną rękę do łamania prawa? Jaki to wielki interes narodowy zrealizuje Ziobro, który od pięciu lat deformuje nasze sądownictwo? Co najwyżej, utrudni pracę kolejnym sędziom, którzy nie chcą wydawać wyroków po jego myśli, awansuje następną miernotę w prokuraturze i zbierze więcej haków na kolegów z PiS. Zysku dla Polski nie ma w tym żadnego. Sam Morawiecki dobrze o tym wie.
Na zakończenie mam więc dla premiera Morawieckiego jedną dobrą radę. Niech podczas kolejnych posiedzeń Rady Europejskiej nie przekonuje Pan premierów i kanclerzy innych państw tymi „argumentami”, którymi próbował Pan przekonywać Polaków w Sejmie. Bo wtedy ośmieszy Pan nie tylko siebie, ale i Polskę