Felieton nr 90
Szanowni Państwo!
Pięć, sześć, miliard, zero, jeden – to tylko kilka liczb, które można wykorzystać do opisu stanu polskiego wojska po kilku latach rządów PiS. Stanu rozpadu.
Zacznijmy od liczby pięć. Tyle dni broniły się polskie siły przy symulacji ataku ze Wschodu według niedawno przeprowadzonych ćwiczeń wojskowych Zima-20. Co ciekawe, symulacja uwzględniała dopiero co zamówione za rządów PiS zestawy przeciwlotnicze Patriot, artylerię rakietową HIMARS i wielozadaniowe samoloty F-35. Ćwiczenia zakładały, że obrona potrwa ponad trzy tygodnie. Nie utrzymała się nawet jednego. A przypomnijmy, że – w ramach NATO Readiness Initiative – na wypadek konfliktu na wschodzie, Sojusz jest gotowy zmobilizować około 300 tys. żołnierzy, 30 okrętów bojowych, i 30 eskadr lotniczych w ciągu… 30 dni. Musztarda po obiedzie.
***
Sześć to liczba prezesów, którzy kierowali Polską Grupą Zbrojeniową od końca 2015 roku, czyli niespełna rok na kadencję. Jakie są konsekwencje? Po pierwsze, jak słusznie pisze Maciej Miłosz w „Dzienniku Gazecie Prawnej”, żaden z prezesów nie ma czasu i ochoty stawiać na badania i rozwój, bo to proces długotrwały. Po drugie, brak inwestycji rozwojowych przekłada się na ubogą ofertę sprzedaży. Po trzecie, nieatrakcyjna oferta sprawia trudności w znalezieniu nowych klientów. Przyczyna jest znana: tak jak inne spółki kontrolowane przez państwo, PZG jest łupem politycznym dla zasłużonych towarzyszy bez znajomości branży.
Prowadzi nas to do kolejnej liczby – miliard. Takie straty zanotowała PGZ w jednym tylko 2019 roku.
Ów miliard strat ściśle łączy się z kolei z następną liczbą w naszym zestawieniu, czyli „zero” – tyle okrętów dla Marynarki Wojennej wybudowano lub zakupiono w czasie rządów PiS, o czym przypomniał niedawno na Twitterze Paweł Poncyliusz. Oddawano jedynie do użytku to, co zamówiono przed dojściem do władzy Zjednoczonej Prawicy. Pół biedy, gdyby był to wynik jakiegoś planu przebudowy czy nawet radykalnego ograniczenia stanu posiadania Marynarki Wojennej. Ale nie rządzi plan, lecz chaos. Jak doniósł Onet, firmy nagminnie wyceniają budowę i modernizację okrętów na dwukrotnie więcej niż wojsko, co prowadzi do utraty zamówień. Portal opisuje, między innymi, losy planu budowy okrętu Supply, wycenianego na 650 milionów złotych. To relatywnie proste zamówienie dotyczące zbiornikowca przeznaczonego do przewozu paliwa i zaopatrzenia ciągnie się od… 2014 roku. Była zgoda ministra, w 2016 roku ogłoszono przetarg, ale później się z niego wycofano tylko po to, by kontrakt z pewnością trafił do spółki podległej PGZ. Rzecz w tym, że w 2018 roku PGZ chciała za budowę okrętu już 200 milionów więcej niż wynosiła pierwotna wycena. Skończyło się na tym, że minister Mariusz Błaszczak wycofał pieniądze całkowicie. Marynarka nie dostała sprzętu, a firmy kontraktu.
W przypadku okrętu ratowniczego „Ratownik” kontrakt wart był około 750 milionów złotych. Podpisano go w 2017 roku, ale znów okazało się, że koszty budowy są podejrzanie wysokie. Tymczasem PGZ Stocznia Wojenna jeszcze podniosła swoją wycenę o 400 milionów złotych. Minister nie zgodził się na przesunięcie dodatkowych środków i kontrakt przepadł. Dosłownie kilka tygodni później Błaszczak ogłosił jednak, że projekt rusza znowu, a wojsko zaprosiło PGZ do rozmów. Ale tym razem Stocznia Wojenna wyceniła projekt na… 1,6 miliarda złotych. Kolejna sprawa to modernizacja trzech okrętów typu Orkan. Wojsko wyceniło koszty na 900 milionów złotych, PGZ chciała 1,5 miliarda, Błaszczak wycofał środki.
Mało? Onet opisał również jeszcze poważniejsze zmagania w sprawie budowy aż sześciu okrętów: trzech korwet obrony wybrzeża o kryptonimie „Miecznik” i trzech okrętów patrolowych o kryptonimie „Czapla”. Najpierw całe postępowanie unieważnił Antoni Macierewicz. Dwa lata później Mariusz Błaszczak, jako nowy szef MON, przywrócił projekt, ale zamiast sześciu okrętów, piszą dziennikarze Onetu „MON gwarantuje pieniądze już tylko na jedną korwetę «Miecznik»”. Także i ten projekt upadł.
Obecnie Błaszczak przekształcił „Miecznika” z programu budowy korwet w program budowy fregat, czyli jednostek innego typu, większych i droższych. Wszystko oczywiście podlane pseudopatriotycznym sosem i opowieściami o odbudowie polskich stoczni. „Okręty zostaną zbudowane w polskich stoczniach, wykorzystamy potencjał, który jest w Polsce”, mówił minister w Polskim Radiu. W rzeczywistości, jak pisze Marek Świerczyński z „Polityki Insight”, „żaden polski zakład nie budował fregat, nie wytwarza się u nas morskich radarów, sonarów, napędu ani uzbrojenia rakietowego”. A to oznacza, że „«budowa w Polsce» sprowadziłaby się do integracji kadłuba z systemami pokładowymi, a i to pod ścisłym nadzorem strategicznego partnera”. Koszty budowy szacuje Świerczyński na około miliard. Dolarów. Za sztukę. A gdyby tego było mało, to trzeba jeszcze dodać, że budowa fregaty to jedynie początek kosztów. Ogromne pieniądze pochłania także jej utrzymanie.
Ale i to nie koniec. Od lat ciągnie się saga budowy nowych okrętów podwodnych. W tym roku Marynarce Wojennej zostanie już najprawdopodobniej tylko jeden – to kolejna liczba do naszej kolekcji – przestarzały, poradziecki ORP Orzeł, bo norweskie Kobbeny, łącznie mające ponad 100 lat, pójdą na złom. Okręty chciał budować Macierewicz kosztem sił nawodnych. Błaszczak z projektu zrezygnował, bo to duże pieniądze i postanowił odkupić używane okręty podwodne od Szwedów. Negocjacje zakończyły się jednak fiaskiem. A przynajmniej tak w lutym twierdził sam Błaszczak, bo w marcu wiceszef MON Wojciech Skurkiewicz przekonywał, że rozmowy ze Szwedami nadal trwają.
I tak to się kręci. A skutek jest taki, że na niedawnym posiedzeniu sejmowej komisji obrony wspomniany Skurkiewicz miał powiedzieć, że – i to nie jest żart – „Siły morskie straciły zdolności operacyjne”.
***
Co z tego wszystkiego wynika? Po pierwsze, wielość programów zakupowych jednoznaczne pokazuje, że brakuje spójnej koncepcji wykorzystania Marynarki Wojennej. Jedni chcą stawiać na okręty podwodne kosztem fregat, inni na hipotetyczne fregaty kosztem okrętów podwodnych, jeszcze inni chcieliby to wszystko jakoś pogodzić kupując więcej sprzętu używanego po niższych cenach. Nie widać jednak, aby MON miało odpowiedź na podstawowe pytanie, mianowicie, czemu – poza podbijaniem dumy narodowej – ma służyć Marynarka Wojenna RP? Jaką rolę odegrałaby w ewentualnym konflikcie?
Natykam się na argumenty, że zamiast ograniczania wydatków na Marynarkę potrzebujemy jej rozbudowy, a to dlatego, że nasze zaangażowanie na Bałtyku będzie rosło. Miasta portowe, gazoport w Świnoujściu, farmy wiatrowe, które chcemy budować – to wszystko musi być chronione. Prawda, ale życie to sztuka wyboru, a obiektów wartych ochrony o co najmniej podobnym znaczeniu strategicznym mamy wiele. Trzeba więc zastanowić się, co chronić i jakim kosztem, bo budżet armii nie jest nieskończony. Przypominam, że w 1939 roku zbudowana wielkim kosztem Marynarka Wojenna nie miała większego udziału w obronie II RP, a polskie okręty albo ruszyły w kierunku Wielkiej Brytanii (niekiedy jeszcze przed wybuchem wojny), albo zostały zniszczone przez wroga, albo zatopione przez polskich żołnierzy, kiedy przegrana w kampanii wrześniowej stała się faktem. Owszem, niektóre brały udział w walkach po stronie aliantów, ale wielkiego wpływu na losy wojny i Polski w czasie wojny nie miały. Trzeba sobie zadać pytanie: czy mamy jakiekolwiek interesy poza basenem Morza Bałtyckiego? A w jego obrębie, czy najważniejszym zadaniem nie jest aby ochrona polskiego wybrzeża przed desantem z morza. A to zadanie wykona zadowalająco artyleria nadbrzeżna. Jeszcze jako Minister Obrony doprowadziłem do zakupu pierwszego rakietowego dywizjonu nadbrzeżnego wyposażonego w nowoczesne pociski norweskiego koncernu Kongsberg, a proces kontynuował następnie minister Tomasz Siemoniak.
Jeśli polskie wybrzeże jest zabezpieczone, a w Kurytybie nie planujemy już kolonii zamorskich, to paradoksalnie śmierć techniczna naszej marynarki wojennej nie jest problemem, lecz szansą. Zdaję sobie sprawę, że to niedoskonałe porównanie, ale Polska mogłaby dokonać w przypadku Marynarki tego, czego dokonaliśmy w bankowości. Zamiast przechodzić mozolnie od gotówki przez czeki, karty kredytowe do kart zbliżeniowych i najnowszych form płatności elektronicznych pominęliśmy stadia pośrednie. Dziś jakość usług bankowych dla indywidualnych klientów jest w Polsce lepsza niż w USA czy Wielkiej Brytanii.
Zamiast łatać dziury wysłużonymi okrętami podwodnymi, starymi fregatami czy budować zabytki typu patrolowiec „Ślązak,” moglibyśmy dokonać przeskoku technicznego na okręty bezzałogowe, które – tak jak w lotnictwie – niewątpliwie są przyszłością. Dla celów patrolowych i zwiadowczych, a nawet ofensywnych mogą się okazać tańsze i skuteczniejsze. Jako kraj, który ostatnią dużą bitwę morską stoczył w XVII wieku, powinniśmy śmielej pomyśleć o naszych potrzebach i priorytetach. Zamiast marnować środki na konserwatywną modernizację, moglibyśmy dokonać prawdziwego przełomu ku nowoczesności.