Felieton nr 73
Szanowni Państwo!
Wydarzenia w Stanach Zjednoczonych to szokująca lekcja tego, dokąd prowadzi ślepe posłuszeństwo wobec przywódcy, który gotów jest zrobić wszystko dla utrzymania władzy i który traci kontakt z rzeczywistością.
To lekcja także dla nas.
Za wtargnięcie demonstrantów do budynku amerykańskiego Kongresu odpowiada przede wszystkim Donald Trump. Odchodzący prezydent od miesięcy wmawia swoim zwolennikom, że wybory prezydenckie zostały sfałszowane. Robił to na długo przed tym, zanim oddano pierwszy głos. Przez kogo sfałszowane? Gigantyczny spisek, w którym biorą udział także członkowie jego własnej partii, bo to Republikanie sprawują władzę i odpowiadali za organizację wyborów, między innymi, w stanie Georgia, gdzie Trump przegrał.
W sobotę dziennik „Washington Post” opublikował nagranie godzinnej rozmowy telefonicznej, w której urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych namawia urzędnika odpowiedzialnego za organizację wyborów w Georgii, by ten „znalazł” mu dodatkowych 11 780 głosów potrzebnych do zwycięstwa! Groził też bliżej nieokreślonymi konsekwencjami prawnymi, jeśli tego nie zrobi. Urzędnik – również Republikanin – konsekwentnie odmawiał.
W środę z kolei Trump powtórzył swoje kłamstwa o sfałszowanych wyborach na wiecu w Waszyngtonie. Uczestnicy tej demonstracji, jednoznacznie zachęcani przez prezydenta, który wzywał do pójścia na Kapitol, zrobili dokładnie to, o co prosił. Nawet po wybuchu przemocy, kiedy z budynku ewakuowano kongresmanów i senatorów, prezydent nie potępił sprawców zamieszek. Wciąż powtarzał, że wybory mu ukradziono i że wygrał je „miażdżąco”.
***
Ale Trump nie działał sam. Przez całe tygodnie po wyborach liderzy Partii Republikańskiej ignorowali jego kłamstwa. Przed zaplanowanym na środę oficjalnym zatwierdzeniem wyników wyborów prezydenckich w Kongresie, grupa kilkudziesięciu senatorów i kongresmanów z Partii Republikańskiej chciała, aby wiceprezydent Mike Pence wyrzucił do kosza głosy z kilku stanów, w których Trump przegrał. Domagał się tego także sam prezydent, choć podliczanie głosów w Kongresie ma charakter ceremonialny, a Pence nie ma żadnego prawa do odrzucania głosów tylko dlatego, że nie podoba mu się wynik. Nawet po zamieszkach, kiedy kongresmani i senatorzy wrócili do pracy, duża grupa Republikanów w Senacie i Izbie Reprezentantów głosowała za nieuznaniem wyniku wyborów.
Wydarzenia w Waszyngtonie nie wzięły się znikąd. Są kumulacją czterech lat obecnej prezydentury. Trump nieustannie kłamał, podsycał nienawiść i przesuwał granicę tego, co dopuszczalne w polityce. Ale jego partyjni koledzy ignorowali zagrożenie, bagatelizowali je lub… gorąco popierali prezydenta. Motywacje były różne: niektórzy bali się, że Trump nie poprze ich w wyborach, inni mieli apetyt na posady w administracji, jeszcze inni liczyli być może, że szaleństwa Trumpa w końcu uda się opanować. Byli też tacy, którzy już myślą o starcie w kolejnych wyborach prezydenckich i zabiegają o poparcie najbardziej radykalnych wyborców. Nie ma jednak wątpliwości, że to tchórzostwo i koniunkturalizm partyjnych kolegów prezydenta pozwalały mu niszczyć amerykańską demokrację i szacunek dla Stanów Zjednoczonych na świecie. Tchórzostwo i koniunkturalizm. Widzimy je także w Polsce.
Ci, którzy tu, nad Wisłą sądzą, że te wszystkie słowa o „gorszym sorcie”, „tęczowej zarazie”, „zamachu smoleńskim” to tylko zręczne chwyty retoryczne, są tak samo naiwni, jak ci, którzy w Stanach usprawiedliwiali Trumpa. Słowa mają konsekwencje, zwłaszcza, jeśli wypowiadają je politycy u władzy.
Być może sami nie wierzą w to, co mówią. Być może Trump nie wierzy w opowieści o skradzionej prezydenturze. Nie ma to znaczenia. Ważne, że uwierzyli jego zwolennicy. I zrobili to, do czego wzywał ich prezydent – ruszyli siłą zmieniać wyniki wyborów.
***
Warto też zadać sobie pytanie, dlaczego Trump tak desperacko próbuje utrzymać się na urzędzie, że namawia urzędników do dokonywania fałszerstw wyborczych? Czy chodzi tylko o władzę? Nie, chodzi także o bezkarność. Na prezydenta czekają zarzuty prokuratorskie w stanie Nowy Jork, a to zapewne dopiero początek. I znów – sytuacja w innych krajach rządzonych przez radykalnych populistów jest podobna. W obawie przed karą za nadużycia władzy mogą posunąć się do próby dokonania zamachu stanu. To, co wydarzyło się w USA, może wydarzyć się w Polsce.
Najważniejszą lekcję powinni jednak z wydarzeń ostatnich dni wyciągnąć ci, którzy sądzą, że są w stanie zapanować nad demonami, jakie populizm budzi w ludziach. Nie, tego dżina nie da się łatwo schować z powrotem do butelki. Trump i jego pomagierzy sprawili, że 70-80 procent wyborców Partii Republikańskiej nie uznaje dziś Joe Bidena za legalnie wybranego prezydenta! Mimo że odchodzący prezydent nie przedstawił cienia dowodu na fałszerstwa wyborcze, a jego pozwy odrzucały kolejne sądy.
W Polsce PiS przekonało 30 procent społeczeństwa do uwierzenia w zamach w Smoleńsku. A skoro wyborcy Trumpa naprawdę wierzą, że zostali oszukani, że opozycja to oszuści, którzy ukradli wybory, to trudno się dziwić, że chcieli wymierzyć sprawiedliwość siłą. U nas – jeśli 30 procent nadal będzie wierzyć, że prezydent został zamordowany przy udziale opozycji – może być podobnie.
Bo na czym, Szanowni Państwo, opiera się demokracja? Zwykle w odpowiedzi słyszymy, że na wolnych i uczciwych wyborach, poszanowaniu praw obywatela, wolnych mediach. Wszystko to prawda. Ale tak naprawdę fundamentem demokracji jest… gotowość rządzących do uznania swojej porażki. I pokojowe przekazanie władzy.
Jeśli partia rządząca nie akceptuje wyniku wyborów i chce utrzymać władzę siłą, dochodzi do zamachu stanu. Jeśli taki zamach się powiedzie, następuje koniec demokracji.
Trumpowi, jak na razie, się nie udało. Nie wiemy jednak, do czego jeszcze się posunie w ciągu ostatnich dwóch tygodni prezydentury. Dlatego część polityków wzywa do konstytucyjnego pozbawienia go władzy z powodu niezdolności do sprawowania urzędu. Mówiąc prościej, z powodu tego, że prezydent najwyraźniej postradał zmysły.
***
Ale ostatnie dni dają także nadzieję na przywrócenie spokoju i normalności Stanom Zjednoczonym. W wyborach w stanie Georgia, Partia Demokratyczna wygrała rzutem na taśmę dwa miejsca w Senacie. Jedno z nich zdobył Raphael Warnock, pierwszy czarnoskóry senator z tego stanu i zaledwie 11. w historii Stanów Zjednoczonych. Dzięki temu Demokraci mają obecnie większość w obu izbach Kongresu oraz swojego prezydenta, Joe Bidena.
Klęska Republikanów to dla nich szansa na odcięcie się od Trumpa i zbudowanie partii na nowo. Jeśli tego nie zrobią, jeśli jeszcze raz spróbują usprawiedliwić prezydenta, staną się zakładnikami jego szaleńczych teorii i tego tłumu, który w środę wdarł się do budynku amerykańskiego Kongresu.
Szanowni Państwo, polityka zawsze budzi emocje, ale nie zawsze muszą to być emocje negatywne. Polityka może dawać nadzieję, może wydobywać z ludzi to, co dobre, a nie to, co w nich najgorsze. Może dawać poczucie dumy z naszego kraju i historii, bez wywoływania nienawiści do innych. Może wreszcie – a nawet powinna – opierać się na faktach, a nie na rojeniach jednego człowieka, który akurat zdobył władzę. Może skłonić ludzi do zdemolowania parlamentu, ale może też doprowadzić przedstawiciela dyskryminowanej przez lata mniejszości do urzędu senatora czy prezydenta. To od polityków zależy, którą drogą pójdą i od wyborców, jak na ten wybór zareagują.
Dotyczy to w równym stopniu Stanów Zjednoczonych, jak i Polski.