Felieton nr 81
Szanowni Państwo!
Minister Edukacji i Nauki, Przemysław Czarnek doprowadził do zmiany punktacji czasopism naukowych. To istotna zmiana, bo punktacja wpływa na to, jak oceniani są poszczególni naukowcy i ich wydziały. A co za tym idzie, przekłada się na kariery nie tylko poszczególnych osób, ale również na dofinansowanie całych jednostek.
Najnowszą listę czasopism punktowanych opublikowano 9-go lutego. Jest na niej ponad 3 tysiące pozycji, lecz największe zdumienie wywołały te, którym punktację kilkukrotnie podniesiono.
Co więcej, szybko okazało się, że minister wprowadził zmiany bez uzgodnienia z Komisją Ewaluacji Nauki (KEN). W swoim oświadczeniu Komisja przypomina, że zgodnie z ustawą „Prawo o szkolnictwie wyższym” do jej zadań należy „przygotowanie projektów wykazów wydawnictw recenzowanych, monografii naukowych oraz czasopism naukowych i recenzowanych materiałów z konferencji międzynarodowych”. Tymczasem okazuje się, że Czarnek dopisał do listy 73 (!) pisma, których nie konsultował z KEN i podniósł punktację 237 pismom, również bez konsultacji. Jakie to publikacje?
Na przykład „Biuletyn Stowarzyszenia Absolwentów i Przyjaciół Wydziału Prawa Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego” (wzrost z 20 na 70 punktów), „Vox Patrum” (z 40 na 100 punktów), „Kościół i Prawo” (z 20 pkt na 70 pkt), „Poznańskie Studia Teologiczne” (z 20 na 70 punktów) czy „Rocznik Tomistyczny” (z 0 na 70 punktów). Dostrzegają Państwo pewien schemat? Minister dowartościował pisma wydawane przez swoją uczelnię, czyli Katolicki Uniwersytet Lubelski, te, w których sam publikował i te, zajmujące się „nauką o religii” lub „naukami teologicznymi”.
Złośliwi szybko zwrócili uwagę, że w „Roczniku Teologicznym” – to czasopismo Wydziału Teologicznego Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej dzięki ministrowi jest dziś „warte” 40 punktów – znajdziemy na przykład artykuł: „Głoszenie Ewangelii w wielokulturowym społeczeństwie na przykładzie posługi kapelana statków wycieczkowych”. A takich cymesów jest o wiele więcej.
Co jednak oznaczają te wszystkie punkty? Maksymalnie za publikację artykułu w czasopiśmie naukowym, badacz może uzyskać 200 punktów. Trzeba przy tym zaznaczyć, że nie są to teksty takie, jak w prasie popularnej, ale – zazwyczaj oparte na badaniach – kilkunasto- lub kilkudziesięciostronicowe rozprawy, które muszą przejść proces weryfikacji i oceny dokonywanej przez wskazanych przez pismo recenzentów. W najlepszych wydawnictwach ten proces jest bardziej skrupulatny niż w przypadku pism mniej prestiżowych. Znacznie większa jest także konkurencja, bo w najbardziej znanych pismach anglojęzycznych, jak „Nature” czy „Science”, chęć publikacji zgłaszają wybitni naukowcy z najlepszych uczelni na całym świecie. W „Roczniku Tomistycznym” konkurencja jest, mówiąc delikatnie, nieco mniej wymagająca.
Tymczasem, po interwencji Czarnka, artykuł w najlepszych magazynach w danej dziedzinie – na przykład przełomowy artykuł o szczepionce na koronawirusa w „Nature” (200 punktów) – będzie „wart” tyle, ile dwa artykuły w „Vox Patrum”, czyli piśmie wydawanym przez Sekcję Historii Kościoła i Patrologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego. A jeśli ktoś w tym miejscu stwierdzi, że nie powinienem porównywać pism z różnych dziedzin nauki, to do porównania weźmy „American Historical Review”. To oficjalne pismo Amerykańskiego Towarzystwa Historycznego uznawane za jedno z najbardziej prestiżowych naukowych magazynów historycznych na świecie. I znów, dwa artykuły w piśmie z KUL, mają być warte tyle, ile jeden w magazynie, o którego łamy zabiegają historycy z całego świata.
W uzasadnieniu dokonanych zmian, ministerstwo tłumaczy, że Czarnek nie działał sam, ale „korzystał ze wsparcia grona doradców pod kierunkiem dr hab. Pawła Skrzydlewskiego”. Skrzydlewski to filozof, doktor habilitowany wypromowany na KUL, czyli uczelni Czarnka, a dziś wykładowca Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Chełmie i częsty gość prawicowych mediów. Zasłynął, między innymi, występem w Radiu Maryja, w którym dowodził, że protestujący przeciwko całkowitemu zakazowi aborcji nie są Polakami, „bo Polski nie znają i nie chcą znać” i jej „nie kochają”. Nie dziwi mnie, że ktoś taki, jak Skrzydlewski, popierał podniesienie punktacji miernym czasopismom, bo działanie Czarnka jest skrojone pod takie postacie, które te podrzędne publikacje zasilają swoimi tekstami.
Oczywiście, całość uzasadnienia Ministerstwa podlano także pseudopatriotycznym sosem, tłumacząc, że przy przyznawaniu punktów konkretnym pismom uwzględniano ich „związek z kulturą narodową oraz rolę w umacnianiu tożsamości cywilizacyjnej kultury polskiej”. Śmiem twierdzić, że Nagród Nobla, międzynarodowego uznania, czy choćby napływu studentów zagranicznych z tego nie będzie.
***
Ale działania Czarnka to tylko element znacznie głębszego kryzysu polskiej nauki. Nasze najlepsze uniwersytety od lat lądują w czwartej i piątej setce światowego rankingu wyższych uczelni. Niektórzy twierdzą, że rankingi nie zawsze są miarodajne i że faworyzują przede wszystkim uczelnie anglosaskie. Nawet jeśli tak jest, to nie tłumaczy, dlaczego polskie placówki zostają w tyle nie tylko za uczelniami z USA i Wielkiej Brytanii, ale także, między innymi, z Niemiec, Francji, Włoch, Japonii, Kanady, Korei, Szwecji, Belgii, Holandii, Czech, Meksyku, czy Argentyny.
Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy: kryzys polskiej edukacji wyższej trwa od wielu lat i ma charakter wielowymiarowy. Poniżej kilka jego przyczyn.
Po pierwsze, rozdrobnienie. W mojej rodzinnej Bydgoszczy, liczącej 354 tysiące mieszkańców, funkcjonują dziś cztery publiczne uczelnie wyższe oraz dwa oddziały innych uczelni. Czy połączenie podniosłoby ich miejsce w rankingach, atrakcyjność i siłę przetargową? Zapewne tak, ale oznaczałoby też zmniejszenie liczby rektorów, dziekanów i kadry urzędniczej. A to nie wszystkim się podoba.
Po drugie, podział pieniędzy. Nie sposób w kilku zdaniach wymienić wszystkich absurdów, ale jako były minister obrony zwracam uwagę na status naszych uczelni wojskowych. Mamy w kraju pięć takich uczelni: Wojskową Akademię Techniczną w Warszawie, Akademię Marynarki Wojennej w Gdyni, Akademię Sztuki Wojennej w Warszawie, Lotniczą Akademię Wojskową w Dęblinie oraz Akademię Wojsk Lądowych. W 2018 uczyło się w nich łącznie 17 816 studentów, z czego 14 505 było studentami studiów stacjonarnych. W tym samym roku z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego uczelnie wojskowe otrzymały łącznie 389 milionów złotych. Daje to, w przeliczeniu na jednego studenta, 26,8 tysiąca złotych. A to i tak zawyżona suma, ponieważ większość studentów – zwykle znaczna większość – to studenci cywilni, którzy wykształcenie mogliby spokojnie zdobywać na innych „zwyczajnych” uniwersytetach i politechnikach. Na przykład w Akademii Sztuki Wojennej, w 2018 roku uczyło się około 5 tysięcy studentów cywilnych i tylko 3,5 tysiąca wojskowych. Dane sprzed dekady, do których dotarłem pokazują, że w Wojskowej Akademii Technicznej studiowało w 2011 roku 4153 cywilów i tylko 132 wojskowych. Na Akademii Morskiej w Gdyni cywile mogą uzyskać dyplom, między innymi, z pedagogiki i stosunków międzynarodowych. Gdyby więc policzyć wartość dotacji w stosunku do liczby studentów wojskowych, czyli tych, których akademie wojskowe powinny kształcić w pierwszej kolejności okaże się, że należą do najdroższych studentów świata.
A wspomniane 398 milionów złotych to nie wszystko. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego w 2018 roku przeznaczyło też prawie 133 milionów złotych na roboty budowlane i „zakupy inwestycyjne”.
Dla porównania: Uniwersytet Jagielloński, gdzie w roku 2018/19 kształciło się 26,7 tysiąca studentów studiów stacjonarnych – a zatem ponad 10 tysięcy więcej niż we wszystkich uczelniach wojskowych – otrzymał w roku 2018 dotację z MNiSW wysokości 509,8 miliona złotych. W przeliczeniu na jednego studenta to 19 tysięcy.
Jednocześnie liczba studentów na uczelniach spada. W 2018 roku na uczelnie wojskowe przyjęto 4 474 osoby, czyli o prawie 12 procent mniej niż rok wcześniej. W przypadku uczelni akademickich ten spadek był prawie o połowę mniejszy.
Po trzecie, umiejętność pozyskiwania środków. Oboje z żoną – jako absolwenci brytyjskiej i amerykańskiej uczelni – regularnie dostajemy informacje na temat swoich uniwersytetów oraz prośby o wpłaty na konkretne projekty inwestycyjne. Pamiętam, jak podczas rozmowy z rektorem jednego z polskich uniwersytetów zapytałem, czy mają spis swoich absolwentów i czy starają się pozyskiwać od nich środki. Nawet im to do głowy nie przyszło. A kiedy, jako minister spraw zagranicznych, nadzorowałem Instytut Zachodni, zapytałem czy próbowali zainteresować współpracą lub pomocą jednego ze swoich byłych współpracowników – Jana Kulczyka. Na Zachodzie takie donacje nie są niczym szczególnym, a najbogatsi absolwenci fundują całe wydziały czy biblioteki, nazywane później ich imieniem. W odpowiedzi usłyszałem, że u nas biblioteki oraz budynki nazywa się imionami zmarłych profesorów.
Po czwarte, promocja i współpraca międzynarodowa. Polskie uniwersytety nie wskoczą z dnia na dzień do światowej czołówki, ale mogą poprawić swój wizerunek oraz kontakty z innymi uczelniami. Jednym z możliwych sposobów byłoby szerokie korzystanie z instytucji, tak zwanych, profesorów wizytujących. Wiadomo, że najlepsi naukowcy na świecie nie zamienią Harvardu na Uniwersytet Warszawski czy Cambridge na UMK w Toruniu. Ale gdyby zapewnić im dobre warunki pracy i zamieszkania, mogliby się skusić na choćby półroczną wizytę, połączoną z wykładami dla polskich studentów. Tym bardziej, że na wielu najlepszych uczelniach świata (choćby właśnie na Harvardzie czy w Cambridge) nie brakuje naukowców z Polski lub polskiego pochodzenia, którzy mogliby pomóc swoją wiedzą lub znajomościami. Trzeba tylko chcieć nawiązać z nimi kontakt.
Dlaczego tak wiele polskich uczelni, tak niechętnie sięga po to narzędzie? Niewykluczone, że kadra boi się zetknięcia studentów z najlepszymi wykładowcami świata i wynikających z tego porównań dla ich własnej pracy. A szkoda, bo warto uczyć się od najlepszych.
***
Wymienione wyżej problemy to, oczywiście, tylko wierzchołek nawet nie góry lodowej, lecz czubka góry lodowej. PiS jednak, napuszczając Czarnka na szkolnictwo wyższe, nie tylko nie pomoże polskim uczelniom, ale tylko pogłębi kryzys. To identyczny mechanizm, jak w przypadku ataku na sądownictwo, nauczycieli, ochronę zdrowia czy prywatne media. Partia rządząca wybiera sobie jakąś grupę społeczną, która ma obiektywne problemy i z której pracy nie wszyscy jesteśmy zadowoleni. A następnie wykorzystuje te negatywne opinie do usprawiedliwienia „reform”, które są gorsze od choroby i służą jedynie promowaniu „swoich”.
Bo, czy naprawdę ktoś z Państwa myśli, że dzięki Trybunałowi Przyłębskiej polskie sądownictwo stanie się lepsze?; że telewizja Kurskiego poprawi jakość mediów?; że naukowcy Czarnka dźwigną polską naukę na światowe szczyty?
Albo chcemy stać się gospodarką innowacyjną, wtedy trzeba postawić na patenty i na wdrożenia patentów, albo chcemy sobie chałturzyć w naszym prowincjonalnym ciepełku. I wtedy możemy nadawać pseudopunkty pseudonaukowcom i mieć pseudoprofesorów oraz pseudonaukę. Jeśli obecne tsunami miernoty kiedyś odpłynie, trzeba będzie zrobić weryfikację stopni i tytułów naukowych.